Jacek Bacz - autor dwóch
książek.
Doktor nauk technicznych. Entuzjasta
filozofii i teologii.
Ilustracja muzyczna: Jacek Bacz, fortepian.
Spotkanie prowadził
Jerzy Adamuszek.
27 lutego
2014
(czwartek), godz. 19:00
Jacek Bacz - Urodził się i wychował w Krakowie. Studiował na wydziale
Elektrotechniki Akademii Górniczo-Hutniczej, gdzie uzyskał stopień doktora nauk
technicznych. Jako pracownik naukowo-dydaktyczny AGH specjalizował się w teorii
i konstrukcji elektronicznych systemów pomiarowych. W latach 1979 - 1983
wykładał elektronikę na Uniwersytecie Technicznym w Algierze, gdzie zastał go
stan wojenny. Z Algierii odbył wiele ciekawych podróży, m. in. na Saharę. Miał
też okazję zwiedzać zachodnią Europę: Hiszpanię, Francję, Szwajcarię, Anglię i
Włochy. W 1983 roku wraz z rodziną wyjechał do Kanady i zamieszkał w Montrealu.
Tu prowadził prace badawcze i konstrukcyjne dla dużych firm: w dziedzinie
zabezpieczeń elektronicznych, a później przez wiele lat jako konsultant,
projektując oprogramowanie dla systemów kontroli jakości przy produkcji
światłowodów oraz w przemyśle papierniczym.

Jacek Bacz
Kiełkujący klan Baczów w Montrealu obejmuje żonę Barbarę; córkę Magdalenę z
mężem Marcelem i dziećmi: Michałem, Maksymilianem i Marysią; oraz syna Mateusza
z żoną Charmine i córkami: Aleksandrą, Izabelą i Gabrielą.

Jacek Bacz przy fortepianie
Jacek
Bacz otrzymał w młodości wykształcenie muzyczne. Gra na fortepianie i gitarze
oraz na organach w polskiej parafii w Montrealu. Jest entuzjastą muzyki
klasycznej i jazzu; w Algierze prowadził dla tamtejszej polskiej diaspory
spotkania muzyczne. Od młodości fascynowały go języki, szczególnie ich struktura
i rozwój. Jest typem samouka, zna kilka języków, których nauczył się jeszcze w
Polsce. Interesuje się historią, głównie starożytną oraz historią Kościoła. Jest
zapalonym fotografem. Czyta literaturę apologetyczną, filozoficzną i biografie.
Słucha Mahlera i Brucknera; ceni Bitelsów, Skaldów i Oscara Petersona.
Czteroletni pobyt w Afryce zaowocował dla niego niespodziewanymi odkryciami.
Kontakt z egzotyczną kulturą i religią skłaniał do refleksji tak kulturowych jak
i religijnych, a to z kolei wyzwoliło proces powolnego powrotu do zarzuconej w
młodości wiary. W Kanadzie, po wielu latach obcowania z literaturą
popularno-teologiczną ukształtowała się jego pasja teologiczna, fascynacja
rozumnością wiary, która trwa do dzisiaj. Jej efektem są dwie książki: wydana w
Kanadzie w 2010 roku By Reason Alone oraz wydana w Krakowie w 2013 roku,
swobodna polska adaptacja pozycji angielskiej pt. Przez rozum do wiary:
Fascynująca wędrówka. W obu książkach Jacek Bacz proponuje szerokim rzeszom
czytelników, tak wierzących jak i niewierzących, przystępną refleksję nad
religią i wiarą. Obie poruszają temat związku rozumu i wiary, są bogatym źródłem
informacji oraz przybliżają logiczne i naukowe argumenty za chrześcijaństwem.
Odznaczają się prostotą i jasnością stylu, starannością języka i przejrzystością
wywodu.
Wywiad z
Jackiem
Baczem
Jerzy Adamuszek:
Na
okładce Pana książki „Przez rozum do wiary” czytam, że jest Pan z zawodu
inżynierem elektrykiem, że ma Pan doktorat z elektrotechniki i pracował Pan
naukowo w swoim zawodzie. Jak to się stało, że doktor nauk technicznych napisał
dwie książki z pogranicza filozofii i teologii?
Jacek Bacz:
Nie ma
na to prostej odpowiedzi. Obie książki są rezultatem fascynacji, która trwa już
co najmniej ćwierć wieku. Rozpoczęła się przed laty, gdy po raz pierwszy wziąłem
do ręki niewielką pracę Lewisa pod tytułem Cuda (Miracles). Reszta jest
historią. Jak do tego doszło? Proszę pytać. Może pod koniec rozmowy nasunie nam
się odpowiedź.
Na
wstępie powiem tylko, że pisanie na jakikolwiek temat wymaga znajomości tematu
zgodnie z wymogami gatunku, jaki się uprawia. Na przykład od autora pozycji
popularno-naukowej wymaga się dobrej znajomości zdobyczy nauki oraz wyczucia
tego, czym jest nauka; człowiek taki nie musi sam nauki uprawiać, może np. być
dziennikarzem. To samo dotyczy literatury popularno-teologicznej.
Ojcowie-założyciele nowoczesnej apologetyki świeckiej, C. S. Lewis i G. K.
Chesterton nie byli z wykształcenia teologami, ani nawet filozofami, choć
doskonale znali się na rzeczy. Może właśnie ze względu na dystans do tematu,
ogólną erudycję oraz szerokość i wielowątkowość spojrzenia potrafili opowiadać o
religii w sposób wyjątkowy, zaoferować czytelnikom pewne novum w podejściu,
które po latach tak nas urzeka. Nie można z góry wykluczyć, że podobnego użytku,
toute proportion gardée, nie da się zrobić z umysłu inżynierskiego.
J. A.:
Postarajmy się zatem dotrzeć do źródeł owej fascynacji, zaczynając od początku,
czyli od najmłodszych lat. Naszą osobowość kształtujemy od dzieciństwa. Proszę
przybliżyć nam w skrócie sylwetki rodziców.
J. B.:
Rodzina
mojej matki od pokoleń mieszkała w Krakowie, chociaż nazwisko rodowe wskazuje na
korzenie na Kresach. Rodzina ojca pochodziła z Bielska-Białej i okolic. Nazwisko
Bacz notowane jest w tamtejszych parafiach od początku XVIII wieku. Ojciec był
wykształconym przed wojną mgr. inżynierem specjalności leśnej i budowlanej.
Rodzice pobrali się w 1935 roku w Bielsku, tam urodziła się moja siostra, tam
mieszkali rodzice do wybuchu wojny. Latem 1939 roku większość (licznej) rodziny
ze strony matki, przeczuwając nadchodzącą nawałnicę wojenną, schroniła się u
jednego z braci na Wołyniu. Po zajęciu wschodnich terenów Rzeczypospolitej przez
bolszewików we wrześniu 1939 roku, wszyscy z narażeniem życia powrócili przez
„zielona granicę” na tereny okupacji niemieckiej, dzięki czemu uniknęli zapewne
sowieckiej deportacji, a ja nie urodziłem się na Syberii. Moja najbliższa
rodzina okupację niemiecką przeżyła w Krakowie.
J. A.:
Czy
Wasza rodzina była przeciętną krakowską rodziną mieszczuchów?
J. B.:
Raczej
powiedziałbym inteligentów. Wpływało to oczywiście na standardy i oczekiwania w
stosunku do dzieci. Wychowano nas po katolicku, posyłano na lekcje muzyki,
zachęcano do nauki języków. Starsza siostra jest magistrem prawa a młodszy brat
doktorem medycyny.
J. A.:
Gdzie Pan kształtował swój “kręgosłup ideologiczny”, w domu czy na zewnątrz?
J. B.:
Wyssałem
z mlekiem matki. Rodzina była, by tak rzec, reakcyjna. Od dzieciństwa wiedziałem
o hitlerowskich i komunistycznych zbrodniach, o zniewoleniu w czasach
stalinowskich i w PRL. Brat ojca zaginął w czasie niemieckiej okupacji i nigdy
nie został odnaleziony. Najstarszy brat mamy, który cieszył się u nas dużym
autorytetem, był dyplomowanym majorem WP, walczył w legionach Piłsudskiego oraz
w wojnie bolszewickiej. W czasie kampanii wrześniowej, po zdradzieckim uderzeniu
wojsk sowieckich, wraz ze sztabem generalnym przeszedł do Rumunii, stamtąd
dostał się do niemieckiej niewoli i czas wojny spędził w jenieckim obozie,
unikając w ten przedziwny sposób losu ofiar Katynia. Natomiast nie miał tyle
szczęścia jego siedemnastoletni syn. Przeżywszy Powstanie Warszawskie, zginął z
bronią w ręku w 1946 roku, zastrzelony przez KBW w czasie obławy na
antykomunistyczne podziemie.
J. A.:
Jak
z taką wiedzą żyło się w czasie stalinowskiego terroru?
J. B.:
Do
pierwszej klasy szedłem w czasie, kiedy stalinizm szalał z największa siłą i
wydawało się, że nigdy nie ustanie. Ale już wtedy doskonale wiedziałem, czego
nie wolno mi mówić w szkole. Pamiętam też, jak w jesienny dzień 1956 roku
posłano mnie z „misją” do domu siostry mojej mamy, gdzie odbiór Wolnej Europy
nie był tak dobry jak u nas. Miałem im dać im znać, że powstanie na Węgrzech
właśnie upadło. „Imre Nagy aresztowany!” – oznajmiłem od drzwi. Ale oni już
wiedzieli. Tego dnia akurat mieli lepszy odbiór.
Ta
zdolność do mimikry, do swoistej (nieorwellowskiej przecież) dwumowy,
towarzyszyła mi przez wszystkie lata przeżyte w Polsce. Ponieważ tak zostałem
wychowany, postawę tego typu przyjmowałem za rzecz naturalną, bo w ten sposób
żyła cała rodzina i krąg przyjaciół. Członków partii spotkałem dopiero na
studiach, a ludzi, którzy na serio twierdzili, że przed upadkiem komunizmu nic
nie słyszeli o Katyniu, dopiero w Kanadzie. Punkt widzenia zależy jednak od
punktu siedzenia.
J. A.:
Skąd ten pęd do języków obcych?
J. B.:
Był to
dla mnie sposób na życie w PRL. Sposobów na życie w owym czasie było bardzo
wiele, od bohaterstwa do kolaboracji — temat ten pozostawimy na boku. Nie miałem
złudzeń co do „systemu”, nadzieję upatrywałem w poszerzaniu przestrzeni
osobistej wolności, poprzez edukację i jak najszerszy, niezależny dostęp do
informacji. Nauka języków była częścią tego programu. Już w dzieciństwie
odkryłem w sobie pewną łatwość do nauki języka, nieco później doszły
zainteresowania lingwistyczne: strukturą, fonetyką, pokrewieństwem języków.
Jednak zawodowo nie podążyłem tym szlakiem. Wystarczyło, że ożeniłem się z
anglistką, językoznawcą...
J. A.:
Czy
dostęp do informacji to tylko znajomość języków?
J. B.:
Oczywiście nie, ale bez niej jest on trudniejszy. Nawet w PRL bywały, choć
cenzurowane, czytelnie i księgarnie obcojęzyczne. Wiele z tego można było
wyciągnąć. Podobno „Animal Farm” Orwella zakatalogowano w owym czasie w
Bibliotece Jagiellońskiej pod hasłem „Hodowla” — a może to tylko słodka
opowiastka. W każdym razie dobra znajomość języka obcego w latach 60-tych w
Polsce była czymś raczej niezwykłym. Nie było gdzie dobrze się uczyć, nie było
wzorców językowych. W niektórych dzielnicach francuskiego Montrealu wystarczy
dziś wypuścić dziecko na ulicę i za trzy miesiące powróci mówiąc po angielsku
bez akcentu. W Polsce wtedy poza ścisłym środowiskiem uniwersyteckich filologii
nie było możliwości kontaktu z językiem mówionym. Pamiętam jak chodząc po
Krakowie powtarzałem do znudzenia całe lekcje nauki języka z płyt. Później,
kiedy zaangażowałem się w turystykę, o kontakt taki było mi już łatwiej.
J. A.:
Tyle mówimy o Pana zainteresowaniach językowych. W jaki sposób uczył się Pan
języków?
J. B.:
Łaciny i
rosyjskiego uczyłem się oficjalnie, w szkole. Z łaciną i w ogóle z kulturą
antyczną łączą mnie związki prawie romantyczne, a wyuczone w liceum fragmenty
poezji Owidiusza ciągle pamiętam. Dyktando z rosyjskiego nawet dzisiaj
napisałbym pewnie z niewieloma błędami. Uczęszczałem na różne kursy angielskiego
i francuskiego i dały mi one jakieś podstawy, ale potem uczyłem się sam. Jestem
typem samouka i najskuteczniej uczę się, gdy narzucam sobie formę i tempo pracy.
Hiszpańskiego uczyłem się w czasie studiów przez pół roku, ok. 3 godziny
dziennie. To było szaleństwo, ale bardzo przyjemne. Wtedy mówiłem nieźle, teraz
prawie nie używam. Interesowałem się też włoskim i portugalskim, wiele rozumiem
i czytam. Ponadto „teoretycznie” zajmowały mnie rumuński, holenderski, litewski
i fiński. Z niemieckim zaczynałem, ale jakoś nie mogłem się przełamać.
Moje
językoznawstwo to nieprzynosząca nikomu szkody amatorszczyzna. Ale za to w
towarzystwie prawdziwych lingwistów niekoniecznie muszę siedzieć cicho.
J. A.:
Czy
wysyłanie dzieci do szkół muzycznych było jakimś standardem w tamtych czasach?
J. B.:
Myślę,
że podobnie jak dziś, wielu rodziców także wtedy pragnęło dla dzieci jakiegoś
kontaktu z muzyką, bo to było częścią „ogólnego wykształcenia”. Państwowa szkoła
muzyczna, do której uczęszczałem była bezpłatna. Z dwóch szkół, „normalnej” i
muzycznej, korzystałem aż do matury; potem równoległa edukacja muzyczna była już
nie do pogodzenia z normalnym tokiem studiów.
Kocham
muzykę poważną i cieszę się, że mogłem przez lata rozwijać muzyczną wrażliwość,
że po krótkiej fascynacji (w młodości) muzyką pop miałem później do czego
wracać. Ale muzyka nie jest moim powołaniem. Nie posiadam sprawności
technicznej, nieodzownej do uprawiania gry na instrumencie na wysokim poziomie.
Natomiast uwielbiam słuchać muzyki, a podgrywać lubię i dla siebie i w
towarzystwie. Mój brat lekarz, który też otrzymał muzyczną edukację, jest
dzisiaj dobrym pianistą jazzowym.
J. A.:
Jaką rolę pełniło Radio Luksemburg dla młodzieży w latach 60-ych?
J. B.:
Dla mnie
absolutnie fundamentalną. Pamiętam jak w liceum przychodziłem na lekcje
niewyspany, bo poprzedniej nocy wysłuchiwałem przebojów Cliffa Richarda czy
Helen Shapiro w Radiu Luksemburg; jak spisywałem na żywo teksty nadawanych nocą
utworów, by następnego dnia móc wykonać je w grupie kolegów. Na przerwach miedzy
lekcjami trwał bowiem rytuał odśpiewywania — nie zawsze ze zrozumieniem tekstu —
najnowszych angielskich przebojów, przy akompaniamencie rytmu wystukiwanego na
siedzeniach szkolnych krzeseł.
Fascynacja muzyką pop i potrzeba identyfikacji z grupą jest częścią kultury
nastolatków i dzisiaj z perspektywy lat wydaje się rzeczą oczywistą. Ale w
kontekście ponurej rzeczywistości realnego socjalizmu to był powiew wolności,
kontakt z innym wspaniałym światem. W świetle migotającego „magicznego oka”
radioodbiornika marki Beethoven skupiała się dla mnie cała rzeczywistość
zakazanej w PRL cywilizacji Zachodu, mrugające zielone światełko rozbudzało
wyobraźnię, zachęcało do marzeń o lepszym świecie.
Tego
typu naiwna fascynacja ma rzecz jasna i ciemne strony, może na przykład
zaprowadzić do Woodstock, co też później, przynajmniej mentalnie, istotnie
nastąpiło. To wszakże oddzielny wątek. Dodam tylko, że rodzima, polska muzyka
gatunku „big beat”, lansowana później w czasach późnego Gomułki i wczesnego
Gierka, jako swego rodzaju odtrutka na zachodnią modę, nigdy nie robiła na mnie
wrażenia.
J. A.:
Czy
doprawdy życie w PRL było tak beznadziejne? Czy nie było zwykłych ludzkich
radości?
J. B.:
Operujemy ogromnymi skrótami. Nawet w Korei Północnej ludzie żyją, kochają się,
mają dzieci i chodzą do kina. Polska była jedynym krajem „socjalistycznym”, w
którym system, w zamierzeniu totalitarny, nigdy jednak nie podporządkował sobie
wszystkich sfer życia. Oazami wolności pozostały Kościół, którego nie udało się
rozbić oraz wieś, której nie udało się skolektywizować. W porównaniu z innymi
„demoludami” stosunkowo dużo ludzi z Polski (od połowy lat 60-tych) mogło
wyjeżdżać za granicę. Jednakże ze względu na brak środków — na „Zachód” można
było wywieść całe 5$ (!) — wyjazdy tego typu byłe uciążliwe, a żądni
zagranicznych przygód narażali się na wielorakie upokorzenia.
J. A.:
Wybrał Pan studia techniczne. Czy to był jakiś protest, aby nie zostać humanistą
lub wirtuozem?
J. B.:
Mówiłem
już, że na wirtuoza nie miałem warunków. Zapewne mogłem był zostać historykiem,
filozofem, filologiem klasycznym, anglistą czy językoznawcą. W pewnym sensie
wybór studiów technicznych był skutkiem kalkulacji: z czegoś musiałem
zrezygnować. Sądziłem, że łatwiej będzie mi być kiedyś amatorsko uprawiać
lingwistykę niż elektrotechnikę, nie mówiąc już o mizernych perspektywach
zatrudnienia dla lingwistów. Ale pociąg do nauk ścisłych miałem silny, bo na
wyobraźnię działała mi matematyka, z którą w liceum nie miałem trudności.
Ambicję natomiast rozbudzał fakt, że studia na Wydziale Elektrotechniki uważane
były (i nadal są) za jedne z trudniejszych i bardziej prestiżowych.
Zainteresowania naukowe przyszły pod koniec studiów.
J. A.:
Czy
robienie doktoratu było wstępnym planem na emigrację czy zwyczajnym
kontunuowaniem kariery naukowej?
J. B.:
Zadał
Pan bardzo ciekawe pytanie. Doktorat był normalnym, oczekiwanym krokiem w
karierze naukowej. Od piątego roku studiów interesowałem się elektroniką,
później także jej zastosowaniami do pomiarów różnych wielkości elektrycznych i
mechanicznych. Tą ścieżką podążałem przez cały czas pracy na AGH, a później, z
pewnymi modyfikacjami w Algierii i w Kanadzie. Natomiast prawdą jest, że bez
doktoratu wyjazd na kontrakt Polserwisu do Algierii byłby niemożliwy.
Trzeba
pamiętać, że doktorat jest tylko wstępem do kariery naukowej. Młody adept nauki
ma udowodnić, że potrafi prowadzić badania. Mimo to, uważam doktorat za sukces,
mniejszy wprawdzie niż rzucenie palenia, ale zawsze...
J. A.:
Porównał Pan napisanie pracy doktorskiej do rzucenia palenia. To jakaś przekora,
czy mówił Pan serio?
J. B.:
Zupełnie
serio. Dla młodego człowieka, który wkroczył już na ścieżkę kariery naukowej
ukończenie doktoratu jest bardzo prawdopodobne, natomiast dla poważnego palacza
prawdopodobieństwo wyjścia z nałogu jest zgoła niewielkie. Mogłem słusznie
spodziewać się, że mój doktorat, choć w bólach, w końcu się urodzi, natomiast
perspektywa porzucenia palenia, pomimo wielokrotnych prób, stale się oddalała.
Stąd śmiało mogę rzec, że dla mnie wyjście z nałogu było większym sukcesem niż
ukończenie doktoratu.
Mówię o
tym, ponieważ wyjście z każdego uzależnienia, nikotynowego, alkoholowego,
narkotykowego wymaga nie tyle siły woli, co przemiany osobowości i w tym sensie
podobne jest do nawrócenia religijnego. Nieprzypadkowo program anonimowych
alkoholików ma bardzo wiele wspólnego z chrześcijańską duchowością. Na spotkaniu
AA człowiek wstaje i mówi „Nazywam się Stanisław i jestem alkoholikiem”.
Podobnie, w odniesieniu do innego uzależnienia wyznaje każdy chrześcijanin:
„Nazywam się tak a tak, i jestem grzesznikiem”.

Jacek Bacz z żoną Barbarą i dwójką dzieci: Magdą
i Mateuszem.
Algieria, koniec lat 70-ych
J. A.:
Jak
wtedy załatwiało się kontrakt w Polserwisie?
J. B.:
Poza
Warszawą szanse na „załapanie się” na wyjazd zagraniczny były zerowe. Miejsc
było mało, żadne informacje o wyjazdach nie docierały na prowincję. W 1979 roku
nastąpił jednak zwrot: podpisano ogromny kontrakt z Algierią na dostarczenie w
ciągu pięciu lat ok. 500 wykładowców na algierskie uniwersytety, głównie
inżynierów. Nagle szansę na wyjazd otrzymało wiele ośrodków uniwersyteckich, bo
zgromadzenie takiej liczby doktorów inżynierów znających język francuski
graniczyło z cudem. W praktyce, kto chciał, ten jechał. O tym, jak wyglądały
dialogi kandydatów na wyjazd z algierską komisją kwalifikacyjną badającą m. in.
znajomość języka francuskiego długo jeszcze opowiadano anegdoty.
J. A.:
Proszę coś powiedzieć o muzykowaniu w środowisku polonijnym w Algierze.
J. B.:
Do
słuchania muzyki odnosiłem się wtedy bardzo poważnie. Na czteroletni kontrakt
przywiozłem do Algieru cały, ciężki sprzęt akustyczny oraz sporą kolekcję równie
ciężkich płyt gramofonowych. Był to dla mnie okres intensywnego słuchania
muzyki, nieraz po kilka godzin dziennie. Jeden z kolegów, który organizował
spotkania podróżnicze poprosił mnie o zapewnienie ilustracji muzycznej. Wtedy
przydała się moja kolekcja płyt oraz znajomość historii muzyki, jaką wyniosłem
ze szkoły muzycznej.
J. A.:
Jak
wyglądało życie w Algierii?
J. B.:
Przede
wszystkim, jak wszędzie w Afryce, czas płynął wolno i miało się go dużo. Był
czas na podróże i na ożywione życie towarzyskie. Nawiązywało się wiele
przyjaźni, ludzie, których łączył wspólny los chętnie się wspomagali. Kontakty
były hermetyczne, w zasadzie ograniczone do tzw. kooperantów, czyli
obcokrajowców zatrudnionych na różnych kontraktach. Zwiedziliśmy wiele regionów
Algierii, w tym Saharę. Na każde lato wyjeżdżaliśmy gdzieś do Europy: Hiszpania,
Francja, Szwajcaria, Anglia. To była wielka przygoda. Trudno było pogodzić się z
myślą, że po powrocie do Polski ta swoboda będzie musiała się skończyć.
J. A.:
Do
jakich szkół chodziły Wasze dzieci?
J. B.:
Córka
rozpoczynała w Algierze francuską szkołę podstawową, syn zaczynał francuskie
przedszkole. Szkoła była prowadzona przez władze francuskie. W Montrealu dzieci
kontynuowały edukację po francusku, aż do końca liceum. CEGEPy i uniwersytet już
po angielsku. Oboje są trójjęzyczni, córka zna także hiszpański.
J. A.:
Co
spowodowało wyjazd z Algierii? I dlaczego do Montrealu?
J. B.:
Stan
wojenny. Wielokrotnie miałem przedtem okazję „ucieczki” na Zachód, ale
perspektywa taka nie była zachęcająca. Wiedziałem dobrze, że nikt tam nie czeka
na uciekinierów; tego rodzaju radykalny krok, przekreślający na wiele lat, może
nawet na zawsze, możliwość kontaktów z rodziną w kraju, zdolny byłem podjąć —
pomimo ogromnej pokusy — tylko w stanie wyższej konieczności. Konieczność taką
otrzymałem w prezencie od Towarzysza Generała. Nie do pominięcia tu był fakt, że
władze kanadyjskie w okresie stanu wojennego były przychylnie nastawione do
emigracji z Polski, umożliwiając Polakom zamieszkałym wówczas w Algierii
wszczęcie procedury emigracyjnej.
Do
Montrealu przyjechaliśmy, ponieważ dzieci rozpoczęły już edukację po francusku i
nie chcieliśmy, aby utraciły ten język. Poza tym mieliśmy tu kolegę, który w
pierwszych tygodniach służył nam gościną. Czas pobytu w Algierii to czas mojego
powolnego powrotu do wiary, po latach długiego flirtu z materializmem w stylu
Woodstock. Wybierając prowincję Quebec sądziłem, że znajdę się w kraju
katolickim, ponieważ taka była jego tradycja. Nie trzeba dodawać, że się
przeliczyłem.
J. A.:
Jak
wyglądały Wasze pierwsze lata w Montrealu?
J. B.:
Po dwóch
miesiącach od wylądowania znalazłem pracę jako inżynier elektronik, a później
kierownik zespołu w dużej firmie elektronicznej. Natomiast żona po kilku latach
pracy na kontraktach na Uniwersytecie Concordia otrzymała stały etat profesorski
na Uniwersytecie Lavala w Quebeku. Przez 25 lat dojeżdżała tam do pracy, na
kilka dni w tygodniu, z Montrealu. Układ ten wyznaczył cały rytm życia naszej
niecodziennej pod tym względem rodziny oraz skłonił mnie do szukania takiej
formy zatrudnienia, która nie wymagałaby regularnej obecności poza domem. Przez
wiele lat pracowałem więc jako konsultant w dziedzinie elektronicznych systemów
pomiarowych, projektując oprogramowanie dla systemów kontroli jakości i nadzoru
produkcji, współpracując z powodzeniem z kilkoma renomowanymi firmami.
J. A.:
Jeszcze raz pytanie muzyczne. Wiem, że jest Pan organistą w jednym z polskich
kościołów. Od kiedy gra Pan na organach?
J. B.:
Chyba od
dwudziestu lat. Gdy Misja św. Maksymiliana w Montrealu rozpoczynała działalność,
zachodziła potrzeba muzycznej obsługi niedzielnej Mszy św. Ponieważ widziano, że
gram na fortepianie, zostałem organistą “z łapanki”. Od tego czasu przebyłem
długą drogę, bo pianista, który chce nienagannie grać na organach musi się wiele
nauczyć. Musi najpierw oduczyć się fortepianowej maniery, ponieważ styl
fortepianowy, z akompaniamentem akordowym w lewej ręce zupełnie do organów nie
pasuje; takie brzmienie jest na organach wręcz fatalne. Następnie trzeba nauczyć
się harmonizować prowadząc jednocześnie kilka głosów, grać na pedale nie patrząc
pod nogi, pamiętać jak brzmi każdy rejestr, sprawnie nim operować i do tego
czasem śpiewać.
W muzyce
najbardziej pociąga mnie harmonia i barwa dźwięku, organy dają tu ogromne
możliwości. Nawet proste układy wielogłosowe, które na fortepianie brzmią
banalnie, nabierają niezwykłego piękna na organach. Dziś gra na organach daje mi
szczególną satysfakcję. Poza tym „kto śpiewa modli się podwójnie”. A organista
śpiewa, i w dodatku też gra.
J. A.:
W
każdym emigrancie siedzą pytania do samego siebie: “co robiłbym w swojej
ojczyźnie?” lub “czy warto było emigrować?”. Jak wygląda to u Was.
J. B.:
Gdybyśmy
wtedy zamiast emigrować powrócili do Polski, to obydwoje bylibyśmy pewnie
dzisiaj emerytowanymi profesorami: Uniwersytetu Jagiellońskiego i Akademii
Górniczo-Hutniczej.
Ale w sytuacji, w jakiej się wówczas znaleźliśmy, nie było dla nas innego
wyjścia, chociaż wielu przyjaciół, którzy byli z nami w Algierze powróciło
jednak do Polski. Ale więcej jeszcze przyjechało do Kanady. Świadomość tego, że
działaliśmy w trosce o dobro całej rodziny i w stanie wyższej konieczności
zapobiega dziś ewentualnym żalom czy rozterkom co do podjętej kiedyś decyzji.
Dzisiaj związki emocjonalne z Polską odczuwamy bardzo silnie, często bywamy w
Polsce i dobrze się tam czujemy, śledzimy też z zaangażowaniem polskie losy.
Jesteśmy „Polakami na stałe zamieszkałymi w Kanadzie”.
J. A.:
Ciekawie ujął Pan w życiorysie: “klan Baczów”. Myślę, że pod tym względem
spełniliście się na emigracji.
J. B.:
Ponieważ
w Kanadzie nie posiadaliśmy rodziny, to musieliśmy ją sobie zbudować. W trzecim
pokoleniu klan Baczów składa się z sześciorga wnuków, i zachodzi podejrzenie, że
nadal będzie wzrastał.

Barbara i Jacek Baczowie z wnukami: Michał,
Maksymilian,
Maria (Sankeralii) i Aleksandra, Izabela,
Gabriela (Bacz)
J. A.:
Synowa i zięć pochodzą z innych krajów, z innych kultur. Co Was trzyma razem?
Czy pielęgnujecie nadal polskie tradycje?
J. B.:
Pośród
rozlicznych plusów emigracji, o których nie sposób tu mówić, jednym z
najważniejszych było i jest dla nas odkrycie, że Kościół katolicki, jest...
właśnie katolicki, czyli powszechny. Wspólnota duchowa i kulturowa ludzi
głębokiej wiary to dla mnie prawdziwy multikulturalizm, a codziennie przeżywana
radość z „jedności w różnorodności” nie daje się z niczym porównać.
Synowa i
zięć są dla nas wielkim błogosławieństwem. Tak się złożyło, że obydwoje potrafią
się porozumieć po polsku, wnuki nasze po polsku mówią i chodzą do polskiej
szkoły, a wszyscy w ogóle cenią sobie polskość. Nie wiem, jak do tego doszło.
J. A.:
Kiedy poczuł Pan tzw. “powołanie” do studiowania, do czytania na temat filozofii
i religii?
J. B.:
To
bardzo długa historia, którą po części opowiadam w obydwu książkach. W
literaturę o charakterze popularno-teologicznym wszedłem niedługo po przybyciu
do Kanady, za pośrednictwem wybitnych angielskich mistrzów, takich jak C. S.
Lewis i G. K. Chesterton, których powtórnie wymieniam, aby nazwiska ich zapadły
w pamięć. Są to autorzy największego formatu, prawdziwi przewodnicy po
racjonalności wiary. Znajomość języka angielskiego pozwoliła mi na obcowanie z
pozycjami, które w owym czasie były po polsku niedostępne.
J. A.:
Jak
odbierała to rodzina i jak patrzyli na to znajomi?
J. B.:
Opinia
znajomych mnie nie zajmowała, natomiast w domu starałem się stworzyć atmosferę
dialogu, w której na każde, nawet najtrudniejsze pytanie o charakterze
filozoficzno-religijnym istnieje racjonalna odpowiedź. Proszę zapytać moje
dzieci i wnuki, co z tego wynikło.
J. A.:
Co
chciał Pan osiągnąć pisząc te książki i dla kogo zostały napisane?
J. B.:
Przede
wszystkim chciałem, aby się je czytało z zaciekawieniem, aby po przeczytaniu
każdego rozdziału czytelnik z niecierpliwością wyczekiwał następnego. Z głosów,
jakie do mnie docierają oraz z recenzji wnoszę, że zamysł ten się powiódł.
Chodziło mi o znalezienie takiego sposobu narracji, który bez trywializacji
uprzystępni ambitny temat. Chciałem też, aby czytelnik poczuł smak przygody, by
po przeczytaniu mojej książki poszukiwał dalej.
Pokutuje
czasem przekonanie, że refleksja o charakterze teologicznym jest zbyt trudna,
aby dała się przybliżyć zwykłym śmiertelnikom. Są więc ludzie, którzy omijają
tego typu literaturę, bo sądzą, że przekracza ich możliwości; inni znowu myślą,
że nie mają po co czytać, bo i tak wszystko o religii już wiedzą; jeszcze inni
uważają, że sensowna dyskusja o religii w ogóle nie jest możliwa. Ludzi tych
zapraszam do lektury. Istnieje już dzisiaj cała tradycja literatury
popularno-teologicznej, która tym jest dla teologii, czym dla nauki jest
literatura popularno-naukowa. Szkoda, że nie jest równie dobrze znana. Jakże
inaczej wyglądałby wtedy świat.
J. A.:
Czy
naprawdę sądzi Pan, że po tego typu pozycję sięgną ludzie niewierzący albo do
wiary uprzedzeni?
J. B.: Niezbadane
są wyroki Boskie. Swojej własnej książki na pewno bym w młodości nie przeczytał,
bo nie pozwalał na to stan mojego umysłu. O paradoksie tym piszę na pierwszej
stronie. A jednak jestem dzisiaj tam, gdzie jestem. Odbyłem długą wędrówkę.
Książka, jak tytuł wskazuje, jest o wędrowaniu. A wędruje się całe życie.
Nią da
się przewidzieć gdzie padnie ziarno i jaki wyda plon. Ale jeśli siewca nie
będzie siał, to z najlepszej nawet gleby nowe ziarno nie wyrośnie.
J. A.:
Okładki obu książek nawiązują do układanki. Czy coś się za tym kryje?
J. B.:
Oczywiście. Budowanie układanki, czyli rozpoznawanie obrazu, jest metaforą
ilustrującą proces poszukiwanie sensu i w książce konsekwentnie się nią
posługuję. W układance tak punkt startu jak i kolejność układania segmentów mogą
być bardzo różne, ale na końcu zawsze pojawia się ten sam obraz. Subiektywizm
poszukiwania współgra z obiektywizmem celu.
J. A.:
Z
mojego doświadczenia wiem, ze napisanie i wydanie książki to długi proces. Poza
tym Pańskie książki nie są łatwymi do napisania opowiadaniami, lecz zbiorem
przemyśleń, analiz. Wymagało to dużej wiedzy i wielu, wielu godzin żmudnej pracy
zarówno przy zebraniu materiału jak i potem przelaniu tego na papier. Widziałem
u Pana w domu wypełnione półki z książkami w różnych językach. Proszę o
komentarz.
J. B.:
Muszę
Pana rozczarować. Ja nie żyję, żeby pisać, ani nie piszę, żeby żyć. Nie mam
(chyba) duszy artysty, chociaż przelewanie myśli na papier jest dla mnie
fascynującym wyzwaniem. Książka angielska powstawała przez bardzo długie lata,
ponieważ nie rodziła się jako książka. Spisywałem po prostu krótkie eseje,
traktując je jako wyzwanie intelektualne i językowe. Pewnie chciałem sobie wtedy
dowieść, że jak chcę, to potrafię. Gdyby nie znalazł się wydawca, to do dziś
pozostałaby w szufladzie.
Natomiast wersja polska to już inna historia. Wydawca w Krakowie przeczytał
angielski oryginał i dał mi carte blanche na adaptację tekstu dla polskiego
czytelnika. Pisałem więc na zamówienie. To bardzo przyjemne uczucie.
J. A.:
Książki już wydano; po angielsku i po polsku. Dla wielu autorów jest to początek
tzw. problemu „co dalej”? Jak to wygląda u Pana?
J. B.:
Kiedy
siadam do pisania, odczuwam dreszcz emocji. Jednocześnie zadaję sobie pytanie
czy pisanie książek jest dobrym wykorzystaniem czasu, który mi pozostał. W
dziedzinie, o której mowa jest wiele pozycji wybitnych, przystępnych, mądrych,
prawdziwych i merytorycznie bogatych. Czy potrzeba jeszcze jednej czy dwóch
książek ułożonych, choćby najprzystępniej, przez Jacka Bacza? Na pewno wiem, że
potrzebne jest wzbudzenie prawdziwego zainteresowania i entuzjazmu dla tego typu
literatury. Jeśli jakiś czytelnik, po zapoznaniu się z moją książką, sięgnie po
Lewisa czy Verlinde’a, to znaczy, że spełniła ona cel, dla którego została
napisana. Jeżeli inny czytelnik, biorąc do ręki moją pracę, spojrzy najpierw na
zamieszczoną tam listę zalecanych lektur, po czym odłoży na bok Bacza, a
przejdzie do „konkurencji”, to z przyjemnością oddam mu swoje honorarium.
J. A.:
Na
zakończenie, jak podsumowałby Pan przyczynę fascynacji, o której wspominał Pan
na początku wywiadu?
J. B.:
To
bardzo proste: rozumność wiary.

J. A.:
Jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się więcej o Pana książkach, to gdzie powinien
szukać?
J. B.:
W
Internecie. Istnieje dwujęzyczna strona internetowa poświęcona obu książkom.
Ponadto wiele portali zamieszcza fragmenty, streszczenia i recenzje. Linki do
nich oraz wiele innych informacji można znaleźć na
www.byreasonalone.com.
Relacja ze spotkania
Montrealska zima daje
się w tym roku wszystkim dobrze we znaki. Niska temperatura powoduje, że ludzie
z chęcią siedzą wieczorem w domu. Mimo mrozu, na spotkanie z Jackiem Baczem
przyszło dużo osób: najbliższa rodzina, przyjaciele i znajomi, również z
„algierskich lat”, oraz spora grupa zainteresowanych tematem spotkania i
działalnością Gościa Wieczoru.

Konsul Grażyna Bosak-Gagacka i Jacek Bacz
Gospodarz cyklu, czyli
gościnny Konsulat RP w Montrealu reprezentowała pani konsul Grażyna
Bosak-Gagacka, która na zakończenie powiedziała kilka bardzo miłych słów pod
adresem Bohatera dzisiejszego wieczoru i wręczyła Mu wiązankę kwiatów. (Kwiaty
kupowałem zawsze w polskiej kwiaciarni Melisa na Sherbrook. Okazało się dzisiaj,
że kwiaciarnie zamknięto - poszedłem więc do innej w pobliżu, niestety już nie
polskiej). Przybył też na spotkanie o. Dariusz Szurko, rektor polskiej parafii w
Lachine, w której Pan Jacek od wielu lat gra na organach. Ponieważ książki jego
mają również charakter teologiczny, pod koniec spotkania poprosiłem o. Darka o
kilka słów.
Myślę, że tych, którzy
czytali już te książki opinia księdza nie zaskoczyła. O. Dariusz powiedział, że
książki napisane są bardzo przystępnym językiem, że autorowi udało się
przybliżyć czytelnikowi bogatą tematykę związku wiary i rozumu, omijając z
powodzeniem niezrozumiały teologiczny żargon, jaki czasem pojawia się w tego
rodzaju publikacjach, że każda kolejna strona książki bardziej „wciąga”. Sam
przeczytałem obie wersje i zgadzam się z tą opinią. Zgadzam się nie tylko jako
organizator i prowadzący spotkanie, ale z przekonania. Oczywiście zachęcam
wszystkich do lektury. W naszej psychice siedzi coś, co przed sięgnięciem po
książkę filozoficzno-teologiczną napisaną przez inżyniera rodzi pytanie: „co
taka osoba może mieć na ten temat do powiedzenia?” Dla mnie był to dodatkowy
bakcyl, zachęta do czytania.

Jerzy Adamuszek i o. Dariusz Szurko
Trzonem spotkania był
wywiad z Gościem Wieczoru, który zamieszczamy poniżej. Być może niektórzy z
siedzących na sali byli zdania, że za głęboko sięgam pytaniami w dzieciństwo i
młodość Autora, a nawet pytam o Jego przodków. Było to działanie zamierzone.
Wyjaśniło nam, dlaczego doktor nauk technicznych napisał książki z pogranicza
teologii i filozofii. Co więcej, słuchając odpowiedzi Pana Jacka, być może sami
też wracaliśmy czasem do wspomnień typu: „jak wyglądały lata mojego
studiowania?” lub: „czy zauważyłem kiedyś u mnie chęć do analizowania
fundamentów naszej wiary katolickiej?”
Jacek Bacz, absolwent
szkoły muzycznej, sam wypełnił program ilustracji muzycznej, który poprowadził
„na luzie”, w stylu estradowym, wykonując w przerwach kilka utworów: „Tenderly”
Bitelsów, znany standard jazzowy „Lullaby of Birdland” oraz śpiewany kiedyś
przed Armstronga przebój „What a Wonderful World”. Przypomniał też, ku niemałej
uciesze publiczności „Cysorza” Tadeusza Chyły, śpiewając i akompaniując na
fortepianie.

W środku Barbara i Jacek Baczowie, z lewej ich
córka Magda z mężem Marcelem,
z prawej syn Mateusz z żoną Charmine
Teraz - jak to Pan Jacek
nazywa - o „klanie Baczów” w Montrealu. Na sali była żona Barbara, anglista i
profesor Uniwersytetu Lavala w Quebeku, córka Magda z mężem Marcelem, który
filmował spotkanie, syn Mateusz, filmujący drugą kamerą oraz jego żona Charmine
odpowiedzialna za książki, które Autor po spotkaniu podpisywał. Sześcioro wnuków
pod opieką babysiterów przybywało w domu.

Od lewej: Jerzy Adamuszek, o. Dariusz Szurko,
Konsul Grażyna Bosak-Gagacka,
Barbara i Jacek Baczowie
Cześć recepcyjna odbyła
się w głównym holu. Oprócz tradycyjnej „konsulatowej” kawy, herbaty i
herbatników, Baczowie zaserwowali nam: wino, sery, owoce i inne drobne
przysmaki. Spotkanie trochę się przeciągnęło, ale pan Marek Wojda,
odpowiedzialny za imprezy w Konsulacie, przyjął to raczej z uśmiechem na twarzy.
Jerzy Adamuszek
zdjęcia: Maria
Jakóbiec
filmowali: Marcel i Mateusz
|