Teresa Kastelik - artystka tworząca tkaniny

i formy przestrzenne.

 

Ilustracja muzyczna: Andrzej Kołakowski - harmonijka ustna, Jerzy Peter - gitara.
 

Spotkanie prowadził Jerzy Adamuszek.

2 listopada 2015 (poniedziałek), godz. 19:00

(Drugim gościem wieczoru był Andrzej Kubat – artysta grafik i malarz)


Teresa Kastelik pochodzi z Krakowa. Studiowała orientalistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Interesowała Ją szczególnie cywilizacja perska (historia, literatura i sztuka), z którą mogła się lepiej zapoznać podróżując do Iranu. Piękne tkaniny perskie inspirowały Ją do stosowania różnych metod, dzięki czemu uzyskiwała obrazy z pogranicza malarstwa i płaskorzeźby. Obecnie tworzy konstrukcje trójwymiarowe, które przybierając stałą formę, przypominają wieże i obrazują czasem nastroje chwili lub ulubione miejsca. Pani Teresa wystawia swoje prace w Montrealu.

 

Teresa Kastelik

Teresa Kastelik wspomina:

Urodziłam się w Krakowie w czasach, kiedy na Zamku Królewskim na Wawelu powiewała flaga Trzeciej Rzeszy, a apartamenty królewskie były okupowane przez gubernatora Hansa Franka. Kraków przetrwał. Bomby oszczędziły to piękne miasto, a przepisywano to jednemu z siedmiu czakramów wawelskich.
W czasie wojny mieszkaliśmy w Podgórzu, w okolicy malowniczych skał Krzemionek i rozległych wzgórz porośniętych wrzosem, pośród których stała tajemnicza samotna willa, w czasie wojny zajęta przez komendanta obozu-getta płaszowskiego. Na tych właśnie terenach działa się cała akcja filmu pt. "Lista Szindlera", a pozostała dekoracja była wiernym odtworzeniem tego tragicznego miejsca.

Liceum, do którego chodziłam, mieściło się przy ulicy Podbrzezie, ulicy znajdującej się w samym sercu Kazimierza. Przypomnę kilka danych historycznych o tej dzielnicy. W 1335 roku król Kazimierz III Wielki wydał przywilej lokacyjny na prawie magdeburskim i połączono kilka maleńkich wiosek, z największą o nazwie Bawół, w miasto, które zaczęło nosić imię króla. Natomiast żydowski charakter Kazimierza rozpoczął się w 1495 roku, kiedy król Jan Olbracht polecił przesiedlić krakowskich Żydów do jego północno-wschodniej części. Dzięki dokumentom i fotografiom gromadzonym przez wieki można sobie stworzyć obraz tego miasteczka tętniącego życiem, pełnego klientów w sklepikach, gdzie sprzedawano wszystko. Powstało też kilka synagog i cmentarzy z rzeźbionymi nagrobkami.

Przez wiele wieków Kazimierz był miejscem współistnienia i przenikania się kultury żydowskiej i chrześcijańskiej. W połowie XIX wieku został dzielnicą Krakowa, a dopiero po II wojnie zmienił zupełnie swój charakter; wszystkie sklepiki, warsztaty szewskie, krawieckie i inne poznikały, nawet szyldy przestały być czytelne. Domy zamieszkałe przez tzw. "element" były zaniedbane, a ganki biegnące wzdłuż kamienic nie zasłaniały odrapanego i sypiącego się tynku. Właśnie ta atmosfera "przygaszonych świateł i pustych uliczek”, przez pewien czas była dla mnie inspiracją do szycia i haftowania tkanin.

Ale nie tylko ta część żydowska miała niepowtarzalny koloryt, bo zaraz obok wznosi się wspaniała katedra gotycka św. Katarzyny. Tam właśnie znalazłam zakątek, gdzie oprócz wizerunku świętej, urzekły mnie rozsypane kamienne róże, które przeniosłam na jedną z moich tkanin. Kiedy przyjechałam tam z wizytą, już w wolnej Polsce - dzielnica stała się kolorowa, a parterowe, ciemne mieszkania zamieniono na stylowe kawiarnie i restauracje. Odnowione synagogi były otwarte - a w nich grupy turystów. Tynki ze ścian już nie odpadały, a wymyślne szyldy zapraszały do wnętrz restauracji o oryginalnych wnętrzach.

Po skończeniu liceum, w którym obowiązywał mundurek i tarcza, stanęłam na rozdrożu swoich ambicji. Zadawałam sobie pytanie - ”co dalej?” Nie będąc jeszcze świadoma posiadanych zdolności w sztuce, wybrałam kierunek oryginalny jak na tamte czasy - filologię orientalną (potocznie, orientalistyka). Moja mama, która prowadziła zakład krawiecki, wcale nie była tym wyborem zachwycona. Mówiła: „co ta dziewczyna znowu wymyśliła”, „co powiem klientkom”, „co się robi po takich studiach?” lub „trzeba jej szukać bogatego męża”. „Ale skoro orientalistyka, to chyba pomoże jej dobrze się orientować we wszystkim” - tak znowu pocieszała moją mamę jedna z pań, pani dyrektorowa. Pani D, bo o niej mowa, nosiła się dostojnie, gdyż jej mąż był dyrektorem liceum. Przytoczę epizod, który wtedy miał miejsce; Olek, mój ówczesny małżonek, wychodząc z pokoju, spostrzegł panią D i uprzejmie ją pozdrowił – „Dzień dobry pani”. Na to, podenerwowana mama czekająca jego powrotu, zapytała z oburzeniem: „Jak ty się odniosłeś do mojej klientki! Myślałam, że masz trochę więcej taktu. To bardzo nieładnie. Należało powiedzieć ‘całuję rączki’. Co ludzie powiedzą?” - Taki właśnie był Kraków.

Studia orientalne - nie był to łatwy orzech do zgryzienia. Język arabski - bo taki był mój pierwszy wybór - okazał się językiem wyjątkowo trudnym, a niekończące się dukanie przez wszystkich przygód "Sindbada żeglarza”, nie zachęcało do nauki. Iranistyka okazała się bliższa - choćby z tego względu, że język perski należy do grupy języków indoeuropejskich, choć z alfabetem arabskim.

Czar orientu. Nie udało mi się poznać go do końca, ponieważ wylądowałam w Teheranie z moją dwuletnią córeczką Weroniką na lotnisku Mehrabad, które na drugi dzień zostało zbombardowane przez wrogiego Iranowi, Saddama Husseina. Równoczesne dojście do władzy bezwzględnego imama Khomeiniego zmieniło całkowicie ustrój polityczno-socjalny Iranu; pozamykano muzea, pałac Kadzarów, Golestan - ogród różany, a o zmroku miasto było wygaszone i często słychać było alarmy. Pomimo wojny, nie mogłam nie zobaczyć Isphahanu - miasta powstałego na pustyni, w którym meczety z lazurowych mozaik i medresy tworzą niezwykłą kompozycję z beżowo-złocistymi piaskami pustyni.

Sytuacja polityczna się zaostrzała, coraz więcej odbywało się demonstracji z hymnami religijnymi na ustach i z groźnymi, ale równocześnie melodyjnie brzmiącymi, pieśniami rewolucyjnymi. Zmusiło nas to do wcześniejszego opuszczenia Iranu. Autobus jechał drogą prowadzącą przez góry Elbrus do portu Bandar-e-Pahlavi. Dotarliśmy tam bladym świtem; dzień był pochmurny, mgły listopadowe nadciągające od Morza Kaspijskiego przysłaniały wszystko dookoła. Dobrze pamiętam niewielki, niezwykle malowniczy, targ. Szliśmy wąskimi uliczkami pośród małych drewnianych budek, obok których na kamiennych ławkach nakrytych kilimami, podawano gorącą herbatę - cukier był w różnych kolorach i kształtach. Poza wschodnimi słodkościami na półkach leżały puszki szarego kawioru. Następnym etapem powrotu do Polski był rejs statkiem pod banderą radziecką do Baku. Płynęliśmy całą noc, a morze było spokojne i księżyc dosłownie zaglądał do kajuty. Potem samolotem z przesiadkami w Moskwie i Warszawie do Krakowa.

Przywiozłam do domu zakupione na wielkim bazarze w Teheranie piękne wełny - wszystkie w kolorach intensywnych, barwione naturalnie. Musiałam coś z nich wytworzyć; były swetry o wzorach kilimowych i oryginalne czapki.

Kiedyś, jeszcze przed moim wyjazdem do Iranu, otwarto w Krakowie wystawę pt. „Wschód w zbiorach wawelskich”. Można było przechadzać się w olbrzymich, rozpostartych na przestrzeni kilkudziesięciu metrów, niezwykłych tureckich namiotach, zdobytych przez króla Jana III Sobieskiego pod Wiedniem. Były one haftowane i aplikowane, a pod ich kopułami zawieszone były chorągwie należące kiedyś do tureckich hord. To była niewyczerpana skarbnica pomysłów, które, w większości, nigdy nie ujrzały światła dziennego, ale które mam w podświadomości i odtwarzam ich fragmenty w moich gobelinach, lub konstrukcjach trójwymiarowych.

Z licznych podróży zawsze przywoziłam jakiś temat i starałam się go wykorzystać w swoich pracach. Pamiętam słoneczny dzień w Cerveteri, gdzie zwiedzałam cmentarzysko etruskie. Do grobów prowadziły schodki i pomimo uczucia przygnębienia schodziłam… - a tam malowidła i sarkofagi, na których stały wazy, a każda z klasycznym rysunkiem w kolorze beżowo-czarnym lub ceglasto-beżowym. Przepastne były te otwarte grobowe piwnice, często zamieszkałe przez dzikie kocury. W pewnym momencie ogarnął mnie taki strach, że opuściłam to dostojne cmentarzysko. Będąc pod wpływem tego przeżycia, naszkicowałam później projekt do tkaniny. Muszę się nieskromnie pochwalić, że mi się udało.

W lutym, początkiem lat 70-tych, kiedy w Krakowie była wilgotno-mglista aura, skorzystałam z zaproszenia i poleciałam na Wyspy Kanaryjskie, a dokładniej na powulkaniczną, a więc całkowicie czarną, ale ozdobioną kwitnącymi białymi, dziko rosnącymi kaliami – wyspę o nazwie Lanzarotte. To oczarowanie, któremu sprzyjał kontrast pozostawionego szarego Krakowa tamtych lat, wykorzystałam w konstrukcji wieży: całej czarnej, z gdzieniegdzie wstawionymi białymi kaliami. Później zwiedzałam w Madrycie muzeum Prado, a w nim sami mistrzowie: Velasquez, którego jeden z portretów musiałam, powiedzmy "uszyć" i, o dziwo, dobrze się prezentował w jednej z galerii. W pamięci pozostał mi również cudowny „El Greco” Goya. Z powyższego wynika, że inspiracje twórcze, to temat rzeka dla każdego artysty.
Wracając do Krakowa, szarość zewnętrzna była rekompensowana niepowtarzalnością bogatego życia towarzyskiego – działo się tam doprawdy dużo. Prym wiodła Piwnica pod Baranami, w której występowały wszystkie późniejsze gwiazdy: Zygmunt Konieczny komponował, Ewa Demarczyk śpiewała "Czarne madonny”, Paleta przygrywał na skrzypcach, a Grechuta z zespołem Anawa i Skaldowie dopiero zaczynali swoje kariery. Przewodził wszechobecny Piotr Skrzynecki i każdy spektakl był improwizowany. Urządzane też były bale w niezwykłych miejscach; a to na zamku w Pieskowej Skale, a to w Lasku Wolskim, lub niepowtarzalny bal w kopalni soli w Wieliczce. Były Jaszczury, klub tylko dla studentów - bez legitymacji wstęp nie był możliwy. Natomiast Krzysztofory proponowały wtedy głównie unikalnego artystę, Tadeusza Kantora.

Całe to ciekawe życie towarzyskie, intensywne w spotkania, różnego rodzaju wydarzenia kulturalne i artystyczne postanowiłam przerwać i zamienić na wielką niewiadomą. Pojechałam z moją ośmioletnią Agnieszką do Paryża. Nastały niepewne czasy. Córkę umieściłam u sióstr Chevareletek. Pensjonat pachniał - jeśli można użyć takiego określenia - dziewiętnastym wiekiem; na przykład, pociąganie za sznur dzwonka zapowiadało tajemniczość, która wyglądała z każdego kąta. Ale Agnieszka polubiła tę szkołę i choć wcale nie znała języka francuskiego, to bardzo pięknie prowadziła zeszyty. Ja natomiast znalazłam pracę pod Paryżem jako femme à tout faire; do moich obowiązków należała opieka nad dziećmi oraz sprzątanie i gotowanie kolacji - zawsze z deserem.

Po latach niepewności i wahań, co do wyboru miejsca do życia z dwiema córkami, zdecydowałam emigrować dalej, w pewnym sensie "za chlebem", do Kanady, do – jak się później okazało - ukochanej prowincji Quebec. Los czy przeznaczenie mnie tu przygnało lub może wygnało z Ojczyzny, aby przejść przez ciężkie okresy zwątpienia, a nawet często rozpaczy, rozczarowań, buntów i w końcu pogodzenia się z rzeczywistością.

Był listopad, kiedy wsiedliśmy do samolotu Air Canada. Kończyła się Francja i od razu powiało chłodem. Po paru godzinach pojawił się w dole skuty lodem Labrador; nie na darmo kiedyś któryś z quebeckich piosenkarzy śpiewał: "Mon pays c'est ne pas un pays, c'est l'hiver”.

Wylądowaliśmy na lotnisku Mirabel (40 km na północ od Montrealu). Po długich formalnościach imigracyjnych, autobus zawiózł nas do hotelu Europa. Prawie cały ten hotel był wypełniony przybyszami z Turcji; nawet nie wiem, jaki tam panował wtedy reżim, ale było ich sporo.

Moja rozpacz z powodu znalezienia się w tej, prowincjonalnej jak mi się wtedy wydawało, metropolii, przerażała moje dzieci i ówczesnego męża. Oczywiście nie wiedziałam, co robić, gdzie szukać pracy. Spotkany znajomy z Krakowa (pamiętam, że kiedyś bywał Pod Baranami) powiedział: „nie jest tak źle, w razie potrzeby, uzyskasz pomoc finansową w formie zasiłku socjalnego”. Zaczęłam jednak półroczny kurs sekretarek – a tu same nieciekawie dla mnie wyglądające dziewczyny. Osoby prowadzące kursy mówiły, a raczej starały się mówić, po francusku. Natomiast kursantki gadały miedzy sobą po swojemu, czyli po quebecku. Było to dla mnie stresujące, szczególnie na przerwach, gdyż ich prawie nie rozumiałam.
Po zakończeniu kursu nie było łatwo o pracę, ale w końcu znalazłam zatrudnienie w kantorku sklepu bławatnego. Właściciel, były mieszkaniec krakowskiego Kazimierza, zlecił mi napisanie listu na maszynie. Nie znałam tego modelu, więc nawet nie umiałam jej uruchomić. Po chwili podszedł do mnie wspomniany właściciel i widząc czysty papier, serdecznie poklepał mnie po plecach, dał 20 dolarów i powiedział: idź dziecko do domu.

A w domu czekał na mnie duży stół zastawiony jedwabiami, nićmi, tasiemkami, kolorowymi skórkami i piórami - oddałam się więc pracy twórczej. Po jakimś czasie poszłam z gotowymi pracami do starego Montrealu, żeby spróbować je umieścić w jakiejś galerii. Niewiarygodne! Otóż pierwsza, do której weszłam - a nazywała się New York Nouveau - zgodziła się na wystawienie moich dzieł. Nie było wprawdzie wernisażu, ale sam fakt, że zwrócono na mnie uwagę, był dla mnie ogromnym sukcesem. Niestety, moje dokonania nie uratowały galerii przed zamknięciem z powodu słabych obrotów. Jednakże już samo pokazanie się w galerii montrealskiej wzbogaciło moje CV.

W sumie miałam sporo wystaw w Montrealu. Aż sama się dziwiłam, że można tak dużo wyhaftować i wyaplikować przestrzennych obrazów. Ale o większym, znaczącym sukcesie, mówić jeszcze nie mogę. Natomiast mogę mówić o kontynuacji, o eksperymentowaniu, o poszukiwaniu nowych środków do realizacji nieopuszczających mnie pomysłów.
 

Relacja ze spotkania

„Goście wieczoru – artyści” zawsze przynoszą po kilka swoich prac, aby przybyli na spotkanie mogli je zobaczyć, a w niektórych przypadkach nawet dotknąć i doświadczyć, z czego są wykonane. Tak było i tym razem; Pani Kastelik wystawiła swoje trójwymiarowe wieże na jednym stole, a Pan Andrzej tuż obok, na stojakach i półce oparł swoje obrazy, a na stoliku rozłożył grafiki, dokumenty, albumy itp.
W ramach tzw. ilustracji muzycznej planowany był tylko Andrzej Kołakowski grający na harmonijce ustnej (zaczął ćwiczyć w wieku siedmiu lat). Okazało się jednak, że poprosił on znanego nam Jerzego Petera, z którym wiele lat temu już grywał, aby tego wieczoru akompaniował mu na gitarze. Mieliśmy okazję wysłuchać pięciu utworów. Przybliżę, na czym polegało ich wykonanie; z CD puszczany był podkład instrumentalny, powiedzmy na fortepianie, Jerzy Peter na elektrycznej gitarze ciągnął drugi podkład, i wtedy Andrzej Kołakowski wchodził w to ze swoją harmonijką ustną. Była to przeciekawa improwizacja, a liczne oklaski świadczyły o tym, iż ten rzadki sposób muzykowania na pewno pozostanie w naszej pamięci.
 

Muzycy Andrzej Kolakowski (harmonijka ustna) i Jerzy Peter (gitara)

Pani Teresa wystąpiła pierwsza – zaraz po przeczytaniu przeze mnie Jej życiorysu. Rozpoczęła od pokazania na dużym ekranie swoich prac, oczywiście objaśniając każdą z nich po kolei. Rzutnik multimedialny i laptop obsługiwał tego wieczoru Jej 20-letni wnuk, Jonatan - za co mu bardzo dziękujemy. Potem zadałem Jej kilka pytań, głównie z lat młodości spędzonych w Krakowie, z okresu studiowania na UJ-cie i z pobytu w Iranie. Przed spotkaniem trochę się obawiała, czy zdoła zadowolić publiczność, ale okazało się, że czasu brakowało, aby dokładniej rozwinąć każdy temat. Należy dodać, iż twórczość Teresy Kastelik jest unikalna i nie spotkałem na emigracji, włączając Australię, podobnych prac wykonanych przez polskich artystów.

 

Stoją od lewej: Agnieszka Rajewska, Aleksander Rajewski, Teresa Kastelik, Jonatan Park,

Weronika Michalak. Niżej po lewej Stafania - corka Agnieszki i z prawej Dafne - córka Weroniki.

Prezentację drugiego „Gościa Wieczoru”, Andrzeja Kubata, rozpocząłem podobnie, czytając Jego życiorys. Natomiast On, na wstępie swojej wypowiedzi, przeprosił, iż choroba, której doświadczył, spowodowała u Niego małe zaburzenia wymowy. Przypomnę, że Pan Andrzej większość część swojego dorosłego życia był nauczycielem - z czego wynika, iż „mówienie do dzieci i młodzieży”, było Jego głównym zajęciem. Na dużym ekranie zaprezentowane zostały tylko niektóre Jego obrazy i grafiki oraz kilka dyplomów i zdjęć z prywatnego archiwum. Andrzej Kubat ma wielu przyjaciół w Montrealu i sporo z nich – oczywiście oprócz żony i jej rodziny - przybyło na spotkanie. Zaproponowałem zgromadzonym włączenie się do programu, prosząc o wspomnienia związane z Artystą. Michał Stefański - znają się od wielu lat - pierwszy zabrał głos. Opowiedział nam kilka ciekawych historii z lat 90-ych; o wernisażach, imprezach i innych kulturalnych wydarzeniach polonijnych z Jego udziałem. Znając dobry warsztat dziennikarski pana Michała, możemy sobie łatwo wyobrazić, iż słuchało się tego bardzo przyjemnie. Drugą osobą, która kontynuowała temat o naszym „Gościu Wieczoru” była Bożena Jaworska (akwarelistka i nauczycielka Polskiej Szkoły im. Sikorskiego). Obie wypowiedzi zamieszczone są poniżej.

 

.. Na zakończenie spotkania przyszedł czas na podziękowania, oklaski i wręczenie symbolicznych kwiatów. Pani Teresa otrzymała je od swoich córek: Agnieszki Rajewskiej (artystki malarki) i Weroniki Michalak oraz wnuków: Jonatana, Stefanii i Dafne. Na spotkaniu był obecny również Jej pierwszy mąż, ojciec Agnieszki, Aleksander Rajewski (artysta malarz mieszkający na stałe Krakowie, obecnie przebywający z wizytą w Montrealu). Natomiast Andrzej Kubat otrzymał wiązankę kwiatów od swojej małżonki, Marii Moskal.

Ciastka i inne smakołyki przynieśli „goście wieczoru”, a za przygotowanie części recepcyjnej odpowiedzialne były córki Pani Teresy: Agnieszka i Weronika.

Jerzy Adamuszek  (na zdjęciu po lewej)

 

Zdjęcia: Maria Jakóbiec
Multimedia: Jonathan Park


Przejście do strony Andrzeja Kubata

 


 

 
 

  
 
 
 
 
 
Copyright © 2007 - Są Wśród Nas. All Rights Reserved.