Tomira Swinarska-Bieniecka - uczestniczka Powstania Warszawskiego (sanitariuszka na Starówce).

 

Ilustracja muzycza: wspólne śpiewanie piosenek z tamtego okresu (teksty na ekranie, akompaniament na fortepianie - Jacek Bacz)
 

Spotkanie prowadził Jerzy Adamuszek.

7 marca 2016 (poniedziałek), godz. 19:00

 


Tomira Swinarska-Bieniecka

Tomira Swinarska-Bieniecka (z domu Pakowska), plut. pchor. Urodziła się 30 kwietnia 1923 r. w m. Ujazd, woj. łódzkie. Córka Mariana Tadeusza i Cecylii z domu Szmelc. Żona Kajetana Bienieckiego. Po ukończeniu sześciu klas szkoły powszechnej w Brześciu nad Bugiem uczęszczała początkowo do prywatnego gimnazjum im. Macierz w Brześciu nad Bugiem a następnie do gimnazjum Marjówka, połączonego z internatem, w Smogorzowie koło Opoczna. Należała do ZHP. Wojna zastała Ją w trzeciej klasie gimnazjalnej. Maturę zdała na Kompletach Tajnego Nauczania w Warszawie w 1943 r. W zawierusze wojennej spod Brześcia nad Bugiem udała się najpierw do Zamościa a następnie do Warszawy. Zaprzysiężona w ZWZ-AK przyjęła pseudonim „Mirka”. Powstanie Warszawskie zastało Ją na Starówce. Mając przeszkolenie sanitarne w harcerstwie została pielęgniarką w szpitalu polowym na Miodowej 23. Po upadku Starówki kanałami udała się do Śródmieścia i została łączniczką. Po kapitulacji - jeńcem wojennym Oberlangen. Oswobodzona w poniedziałek, 16 kwietnia 1945, o godz. 16.00 przez patrol (motocyklista, Jeep, dwa Scoutcary i czołg) 2 P.Panc. ppłk. dypl. Stanisława Koszutskiego. Po wojnie była świetliczarką (obsługiwała świetlicę) w 8 Batalionie „Krwawych Koszul” w 1 D.Panc. gen. Maczka w Meppen. Po demobilizacji najpierw mieszkała w Anglii a od 1951 na emigracji w Kanadzie. W Montrealu pracowała w biurze w domu handlowym. Czynna społecznie. Kilkakrotnie była komendantką obozu harcerskiego w „Gnieźnie”. Należała do Koła Żołnierzy Armii Krajowej od 1951 r. Członkini Związku Weteranów Polskich im. Mar. Józefa Piłsudskiego od jesieni 1985 r. W 1964 r. wyjechała do Kaliforni, skąd wróciła po dziesięciu latach do Montrealu i nadal udzielała się społecznie.


Jacek Bacz

 

Tomira Swinarska - Bieniecka Moje wspomnienia z Powstania, luty 2016 r.

Parę dni przed wybuchem Powstania byłam operowana na ślepą kiszkę w Szpitalu Przemienienia Pańskiego na Pradze. Mieszkałam z rodzicami niedaleko od Pl. Bankowego. Mój narzeczony, Stanisław Swinarski ps. ",Sułtan” był zgrupowany na Żoliborzu. Wpadł do mnie na chwilę, aby się dowiedzieć jak się czuję po operacji. Wyszedł ode mnie około godz. 14.00 1-go sierpnia i w drodze na Żoliborz, na Pl. Bankowym został ranny (o czym ja nie wiedziałam).

Piątego lub szóstego dnia Powstania wyszłam z domu kierując się na Żoliborz. Kiedy doszłam do ul. Długiej 7 spotkałam swoją koleżankę z gimnazjum. Zapytała mnie ona czy mam przeszkolenie sanitarne. Miałam, więc zaangażowała mnie do opieki nad rannymi. Wchodząc do pokoju, w którym miałam spać, zobaczyłam swego narzeczonego, rannego w rękę i przez plecy, ledwo chodził i miał dużą gorączkę. Przed tym był w Szpitalu Maltańskim, z którego uciekł. W szpitalu tym zagipsowali mu rękę razem z raną.

Lekarz do którego poszłam ze Stachem powiedział
- Nie mam nożyczek do rozcinania gipsu.

Zapytałam go - czy scyzoryk mu wystarczy.
Wróciłam na swoją salę i zabrałam śpiącemu choremu scyzoryk, myśląc że mu ten scyzoryk oddam. Doktór przeciął mu gips, wyciągnął ropę nałożył na ranę szklankę i zagipsował od nowa. Poprosił mnie żebym mu zostawiła ten scyzoryk.

W szpitalu na Długiej 7 w piwnicy byli ranni. Ktoś wpadł do piwnicy i krzyknął
- Zdobyliśmy czołg.

Wychodząc z piwnicy spotkałam kolegę Stacha na schodach, który mi powtarza tą samą wiadomość.

Na to odpowiadam - czołg nie zając nie ucieknie a wyście byli na Stawkach, gdzie były niemieckie magazyny żywnościowe, tym razem w rękach Polaków.

Dodałam - Może dacie mi jakąś puszkę dla rannych.
Kolega Stacha odpowiada - to nie ode mnie zależy. To zależy od mego dowódcy, który w tym momencie schodził za nim po schodach. Poszliśmy na górę do jego pokoju, gdzie dostałam puszkę i kawałek świeżego chleba, którego nie jadłam od dwóch tygodni.

W tym momencie nastąpił straszny wybuch. Eksplodował czołg. Obrazy pospadały ze ścian, szyba wyleciała i zraniła kogoś w rękę, buchnęła krew. Rękę zawiązałam mu chusteczką którą wyciągnęłam z kieszeni i kazałam rękę trzymać do góry. Wszyscy zeszliśmy na dół trzęsącymi się schodami.
Na Długiej 7 spotkaliśmy Zygmunta Kujawskiego dr. "Broma”, którego poznałam przypadkowo gdzieś na ulicy jeszcze przed Powstaniem. Wiedziałam, że skończył medycynę i pracował w jakimś szpitalu w Alejach Ujazdowskich.

Nie pamiętam co Zygmunt robił na Długiej 7, ale jak nas zobaczył to nas zabrał do siebie na Miodową 23 do piwnicy.

W piwnicy tej mieściła się "sala operacyjna”. W rogu było sporo węgla, przykrytego kocem, na którym siedział lekarz, nie był chirurgiem ale przyglądał się operacjom. W czasie bombardowania z węgla unosił się pył.

             

Kliknij na zdjęcie, aby uzyskać powiększenie. 

W dzień Sztukasy co godzinę bombardowały z niskiego pułapu Stare Miasto. Lekarz ten w czasie bombardowania po cichu, aby go Zygmunt nie usłyszał, powiedział:
- Ciekawy jestem ilu pacjentów te operacje przeżyje.

Zygmunt nie miał nikogo do pomocy poza Aliną. Zajmowała się ona narzędziami do operacji, gotowała je lub dezynfekowała. Ranni leżeli na łóżku polowym, a Zygmunt siedział na zydlu. Ja trzymałam świeczkę Zygmuntowi, aby lepiej widział, a Krystyna, jego żona często siedziała na nogach rannego, aby nie kopał. Sama była w piątym miesiącu ciąży.

Kiedyś Zygmunt powiedził
- Że przyjdzie Andrzej Wolski i mam mu dać tanalbinę bo ranni w okopach mają biegunkę. A to im pomaga na zatrzymanie.
- W piwnicy w jakimś pokoju mieliśmy beczki, pełne róźnych lekarstw. Ja tylko pamiętam tanalbinę. Andrzeja spotkałam kilkanaście lat później w Montrealu.
 
Któregoś dnia przynieśli rannego w głowę. Nie wiadomo było gdzie były oczy a gdzie zęby.

Zygmunt zapytał się wtedy głośno (czego przedtem nigdy nie robił).
- Ciekawy jestem gdzie on tak dostał ?
W tym momencie ranny się odzywa, a mnie zadrżała ręka i niechcący podpaliłam Zygmuntowi włosy. Całe szczęście Alina zarzuciła mu coś na głowę. A on zezwał mnie od ",ostatnich”.

Zygmunt czasem chodził na zebrania do płk. ",Wachnowskiego”, dowódcy Starówki, po wiadomości gdzie są Niemcy. Ostatni raz, jak przyszedł powiedział :
- Jesteśmy okrążeni przez Niemców i możemy wycofać się kanałami lub przez Ogród Saski.

Ze Stachem przeszłam do Śródmieścia kanałem. Zygmunt przeszedł przez Ogród Saski.

Po 30-tu latach spotkałam Zygmunta w Warszawie u wspólnych znajomych, o czym on wiedział, że tam będę. Wchodząc do pokoju powiedział.
- Mirusiu daj mi całusa. I biorąc mnie w ramiona zrzucił mi perukę i powiedzał
- No tośmy się skwitowali.

Przemarsz kanałami ze Starega Miasta do Śródmieścia był dobrze zorganizowany. Mieliśmy ",kanalarkę” - przewodniczkę. Jedną ręką trzymaliśmy się sznura a drugą za kołnierz poprzednika. W kanale było ciemno. Ściany były oślizgłe. Szliśmy gęsiego w cuchnącej wodzie po kolana. Pod Krakowskim Przedmieściem szliśmy pochyleni bo kanał był mniejszy. Pochód ten trwał półtorej godziny.

W Śródmieściu świat był piękny. Szyby w oknach. Okna zasłonięte firankami. U krewnych Stacha, mego narzeczonego, wykąpaliśmy się i dostaliśmy ubrania.

Odnaleźliśmy moją mamę, która od wróżki dowiedziała się, że ja żyję i jestem w szpitalu. Ale nie jestem ranną tylko rannym daję jeść. Ze Stachem poszłam odwiedzić mamę. Była odprawa. Weszliśmy do pokoju. Wszyscy krzyknęli - i ranny w rękę. Odprawa się skończyła. Wszyscy polecieli do wróżki. A poszłam spać. Spałam 24 godziny.

W Śródmieściu byłam łączniczką u mjr. ,,Portiera”. Po upadku Powstania a przed pójściem do niewoli wzięłam 3-go października ślub ze Stachem. Obrączki zrobiono nam w rusznikarni przy ul. Poznańskiej 12 z łuski po pocisku (są one obecnie w Muzeum Powstania Warszawskiego w Warszawie).

Idąc piechotą, pod eskortą Wehrmachtu, z Warszawy do Pruszkowa ludzie błogosławini nas i dawali nam jedzenie: bułki, chleb, zupę.

Z Pruszkowa wysłano nas pociągiem do różnych obozów. Ja znalazłam się w Sandbostel, skąd przeniesiono nas do Oberlangen.

Monotonię życia w niewoli starałyśmy się uprzyjemnić. Organizowałyśmy odczyty, deklamacje z polskiej poezji, lekcje języka francuskiego i angielskiego. A raz nawet przedstawienie, na które zaprosiłyśmy niemiecką komendę obozu. Za kurtynę służyły dziewczynki, które rozsuwały się na prawą i lewą stronę w czasie zmiany sceny. Punktem zainteresowań wszystkich była moja przyjacióka Lalka, z mojej pryczy, która siedząc na krokwiach patykiem z kolorowymi bibułkami zasłaniała żarówkę.

Często zgłaszałam się do Scheisse Kommando - wywoziłam, pod eskortą strażników, odchody z latryn do farmera. Korzyścią tej pracy był ciepły prysznic.

W niewoli dostawałyśmy od Czerwonego Krzyża paczki amerykańskie i paczki z domu. Ja dostałam od cioci worek cebuli, węłnę, druty i przepis jak zrobić skarpetki.


Tomira Swinarska-Bieniecka, zdjęcie wykonane podczas okupacji

Lalka, miała złote ręce. Z puszki po konserwach zrobiła piecyk i na nim gotowała przeważnie kartofle, a czasami smakołyki z nadesłanch paczek. Któregoś dnia w kwietniu 1945 roku zameldowała nam, że w spiżarni naszej skończyły się zapasy więc muszą nas uwolnić.

Niemiecki komendant obozu zdał opiekę nad nami naszej komendantce i oświadczył, że kartofli jest na dwa dni. Nad obozem naszym zaczęły przelatywać pociski artyleryjskie z charakterystycznie syczącym odgłosem.

Pewnego dnia z wieżyczek strażniczych odezwały się strzały. W odpowiedzi z zewnątrz posypały się serie karabinów maszynowych. Ogień z wieżyczek zamilkł. Komendantka nasza kazała nam wszystkim biec do baraków.

W pewnym momencie do obozu wjechał motocyklista i czołg.

A teraz oddaję głos memu mężowi, który odczyta wspomnienia płk. Koszutskiego, który wjechał tym czołgiem do naszego obozu.

 

Stanisław Koszutski Wspomnienia z różnych pobojowisk,
Wyd. Przegląd Kaw. i Br. Panc., Londyn 1972 - wyjątki str. 235-245


W kilka dni po przejściu Renu i rozpoczęcia działań ofensywnych, weszliśmy znów do płn. wsch. Holandii ... 2 P. Panc. dotarł do miejscowości Ter Apel.... Ppor. Papée dowiedział się, że około 10 km. od Ter Apel, gdzieś już w Niemczech, znajduje się jakiś obóz koncentracyjny czy też jeniecki…..Przyleciał podniecony do mnie, sądząc że tylko czekam na to, aby podjąć za jego namową, nową wyprawę Krzyżową wyzwalania uciemiężonych.
- "Idź do diabła” – usłyszał zamiast oczekiwanego entuzjazmu.
- "Jakiś obóz. Gdzieś niedaleko stąd. Ktoś ci powiedział. To nie jest żadna wiadomość, na której podstawie można awanturować się bez specjalnych rozkazów. Ja o tym w ogóle słyszeć nie chcę” - powiedziałem i dodałem:
- "A na przyszłość naucz się meldować ściśle i nie operuj ogólnikami, jakiś, gdzieś, ktoś...tak możesz opowiadać narzeczonej a nie mnie. Wynoś się”.

Ale Papée nie dał za wygraną. Po dwóch godzinach zjawił się znów, przyprowadziwszy ze sobą holenderskiego farmera, który stwierdził z całą pewnością, że o 10 km. na wschód od Ter Apel przy drodze do niemieckiej miejscowości Oberlangen znajduje się silnie strzeżony obóz w którym znajdują się Polacy.

Klnąc Papéego, siebie i Niemców, zadecydowałem, że pojadę sam rozpoznać ten mityczny Obóz, po czym zobaczę co trzeba będzie dalej robić.

Ze składu Dowództwa pułku został sformowany patrol w składzie: motocyklista, 2 Scoutcary, Jeep i 1 czołg. W sumie 7 oficerów i 7 szeregowych.

O godz. 14.00 przekazałem d-two adiutantowi bo zastępca był na urlopie.

Niemcy przywitały nas atmosferą pustki opuszczenia i czegoś ponurego... To pierwsze zetknięcie się z krajem wroga wiało grozą.

Brukowana wyboista droga... Próbujemy karabiny czołgu okręcając wieżę. Ta-ta-ta. Wjeżdżamy w wioskę.... jakieś postacie uciekają w pola. Przed nami w odległości około 500 m jakiś futor, za nim mały zagajnik. Po wyjechaniu z futoru strzelamy przed siebie. W tej chwili odzywają się strzały z prawej strony - od strony lasu. Ze skraju zabudowań otwieramy ogień z miejsca, siejąc po lizjerze lasu....

Jedziemy bardzo wolno wyładowując się w strzelaniu... W lornetce widać wyraźnie wieżyczki strażnice. A więc OBÓZ nie jest imaginacją Papéego.

Z wieżyczek strażniczych zaczynają do nas strzelać z broni maszynowej. Siedzimy skuleni w wieży z palcami na spustach działa i karabinów. Nie strzelamy. Z doświadczenia wiemy, że czasem taki w ciszy sunący potwór robi największe wrażenie.

Druty są podwójne - za drutami drzewa zasłaniają wgląd w obóz. Wołam do mikrofonu
- Zwrot w prawo - wal w bramę. -

Brama pęka. Ciągniemy za sobą deski zaplątane w drutach.

za bramą barak, coś jakby wartownia. Idzie po niej seria z dwóch K.M po oknach. Za sekundę wysypują się z baraku Niemcy. 12 sztuk ich jest - podnoszą ręce do góry. Witkowski zeskakuje w biegu z motocykla i doskakuje do nich. Staje przed Niemcami trzymając ich pod lufą swego Tommy-guna. Major niemiecki z godnością oddaje swój pistolet i mówi - Poddaję obóz. Jesteśmy żołnierzami, a nie Gestapo. Proszę o odpowiednie traktowanie.

Papée ze Szmelerem łamią czołgiem drugą wewnętrzną bramę i wjeżdżają w szeroką ulicę wiodącą do środka. Ja z Witkowskim biegniemy obok. Jesteśmy teraz na skraju czworoboku baraków.

... Co do diabła? Co to za stwór?... Jakaś malutka postać biegnie do nas. Postać ubrana jest w długi, prawie do ziemi płaszcz żołnierski. Na głowie ma polską furażerkę z orzełkiem i proporczykiem 7-go P.Uł. !.. w sumie jest to młodziutka, ładna dziewczyna.

- Eglish ? Francais ? Americano ? Kanada? - Sind sie? - Krzyczy do nas.

- Polacy, Polacy, - Panienko 1 D.Panc. kochanie - Wrzeszczy Witkowski.

- Polacy! O Boże Polacy! A my tu z Armii Krajowej. Z Powstania. Z Warszawy! -

- Panowie Polacy ? - To cud - mówi panienka i biegnie z nami.

Wpadamy na duży plac alarmowy, między barakami. Z baraków wysypują się jak z ulów same kobiety. Wszystkie w mundurach. Otaczają czołg i barykadują drogę.

Jesteśmy całkowicie zaskoczeni tym widokiem. Wszystkiego, ale nie tego spodziewaliśmy się, w najbujniejszej fantazji na tą "wyprawę”.

Setki polskich kobiet w mundurach wojskowych, które nas nagle otoczyły, odebrały nam mowę ze zdumienia. Zatkało nas zupełnie!

Tłum ten krzyczy, gestykuluje, śmieje się i płacze dokoła nas, dziewczęta wchodzą nawet na czołg całując i ściskając Papéego i Kubę.

Przeciska się wreszcie przez zbiorowisko jakaś pani z odznakami kpt. łączności.

- Melduję się jako k-tka obozu polskich kobiet, jeńców wojennych w Oberlangen. Moje nazwisko Lissowska - mówi trzymając dwa palce przy furażerce. W odpowiedzi przedstawiam się: - ppłk Koszutski z 1 D.Panc. Niech pani natychmiast zrobi zbiórkę. Wychodzimy stąd. Niemcy mogą lada chwila uderzyć, a my nie mamy właściwie nic aby Was bronić. Nie ma tu również żadnych innych oddziałów. Proszę się spieszyć -
- Ale to przecież jest niemożliwe - odpowiada kpt. Lissowska. My nie jesteśmy gotowe do marszu. Są chore i niemowlęta...

- Na rany Boskie niech Pani zrobi zbiórkę i porządkuje to towarzystwo, bo my nie możemy się ruszyć -
A tymczasem ta masa kobiet zaczyna szaleć na dobre. One są zaskoczone jeszcze więcej niż my. Jeńcy, żołnierze Armii Krajowej, wiwatują, śmieją się, krzyczą, płaczą, ściskają nas i pytają o setki rzeczy naraz. Witkowski jest głównym tryumfatorem dnia. Oblepiony kurzem, w kombinezonie motocyklisty, z Tomy-gunem w ręku jest symbolem zwycięstwa. Potrząsa dłońmi wyzwolonych rodaczek, niektóre z nich szarmancko całując. On jest w siódmym niebie. Papée jest czegoś mniej poważany. Widocznie wygląda nie tak "bojowo” jak brudny i usmarowany Witkowski, więc jest w mniejszej adoracji obrończyń Warszawy. Pułkownik nie liczy się zupełnie.

Komendantka obozu zarządza zbiórkę. Robi się luźniej, gdy szalenie sprawnie i szybko formuje się szybko na placu czworobok. Z tłumu robi się zwarty porządny oddział. Zaczyna ogarniać mnie dziwne wzruszeni Wydaje się mi się, że śnię jakiś sen. Sen który chciałem mieć.

- Barakami raport - zarządza k-tka.

- Batalion baczność. Na prawo patrz - komenderuje z kolei k-tka.

- Panie pułkowniku, melduję posłusznie batalion kobiet z Obrony Warszawy. Stan 1716 żołnierzy na placu. 20 w izbie chorych i 7 niemowląt. Batalion baczność!

Idę przed szeregami batalionu. Na żadnym przeglądzie nie śledziły mnie tak oczy żołnierzy, ani tak w żołnierskie oczy nie patrzyłem. A jest w co patrzyć. Oczy są przeważnie niebieski i przeważnie bardzo młode. Oczy przeważnie we łzach. Ja również dobrze nie widzę, trochę jak przez mgłę.

A tu przecież stoją przede mną na baczność obrońcy WARSZAWY. To są legendarni obrońcy co przez dwa miesiące samotnie się bili na jej gruzach! Starsze panie i wiek średni a głównie młodzież i wiele zwyczajnych dzieciaków niekiedy od 12 do 16 lat. Zadzierżyste postacie w furażerkach polowych, polowych czapkach i polskich rogatywkach. Kilka z nich ma czapki szwoleżerskie oraz amerykańskie i angielskie. Wszystkie z orzełkami. Na kołnierzach odznaki broni - piechota, wojska pancerne, wojska łączności, żandarmeria, lotnictwo, wojska sanitarne, 1 P.Szwol. oraz 7-my, 9-ty i 11 P.Uł., 1 P.S.K. i wiele innych.
Płaszcze również najrozmaitrze. Polskie żołnierskie i oficerskie, amerykańskie, angielskie, francuskie a nawet niemieckie. Kilkadziesiąt w ubraniach cywilnych z biało-czerwoną opaską na ramieniu. A buty?... damskie pantofle wszystkich stylów i odcieni, buty żołnierskie z cholewami i saperki, buty gumowe, nocne pantofle i łapcie z łyka lub ze słomy. Kilka ma nogi obwiązane szmatami. W ich ubraniu widać ich żołnierski los - inny od naszego.

Chce się jakoś oddać cześć tym dzieciom i matkom, co stoją przede mną na baczność, uwolnione przez braci z za morza.

Szmeller i Witkowski płaczą. Może oni oddają tą cześć najlepiej. Pułkownik musi celebrować do końca. Kontynuuję przegląd i wreszcie staję przed masztem.

Jakże trudno znaleźć odpowiednie słowa do okazji i gardło jest ściśnięte i tak mało pewności siebie. Słowa wypowiedziane ważne będą jednak dla tych 1716 kobiet czekających na nie.
Czekały na nie 6 miesięcy za drutami, śniąc że przyjdzie dzień WYZWOLENIA.

Dzień dzisiejszy jest tym dniem. i jest piękniejszy od tego nawet wymarzonego bo wolność przynieśli nie obcy, ale towarzysze broni, legendarne Wojsko Polskie, co walczyło za morzami dla tej samej Sprawy. Trzeba być godnym okazji.

Pierwszy akt uwolnienia pasuje do obrazu. Grzmot wystrzałów. Wyłamanie wrot więzienia i warkot wozów pancernych. Panika i kapitulacja ciemięzców. Tak być powinno! I tak faktycznie się stało. Teraz muszą być odpowiednie słowa:

- Żołnierze Armii Krajowej i Towarzysze Broni... historyczny moment spotkania na Ziemi Niemieckiej dwóch Polskich Sił Zbrojnych... Niech ten dzień 16 kwietnia zostanie na zawsze w waszej pamięci, jako ukoronowanie dążeń i trudów... Jesteście wolne! Niech żyje Polska! - kończąc salutuję.

Adiutant obozu wyciąga pomięty zwitek płótna z kieszeni zaczepia do sznura. Włoski ksiądz wciąga płótno na maszt. Biało-czerwona chorągiew rozpręża się na wietrze. Z szeregów płynie "Marsz, marsz Dąbrowski...” Płoną słowa hymnu po płaszczyźnie Westfalii i gonią uciekające niemieckie dozorczynie i strażniczki. Pod masztem leży inna płachta - symbol, splugawiony znak krzyża, w prochu ziemi z której powstał.

Tak uwolniliśmy Oberlangen!

 

Relacja ze spotkania

Planowane wspólne śpiewanie popularnych piosenek z okresu wojennego zostało przesunięte na koniec spotkania ze względów organizacyjnych. Rozpocząłem, jak zwykle, od przeczytania życiorysu Gościa Wieczoru. Potem zostało pokazane na ekranie zdjęcie młodej Tomiry i kilka dokumentów z okresu wojny. Po przesunięciu ekranu pod ścianę, Pani Swinarska-Bieniecka zasiadła w wygodnym fotelu, tuż przed publiką, i zadała proste pytanie: „czy na sali są może osoby, które przebywały wtedy w Warszawie?” Podniosło się kilka rąk, ale osobiście znam tylko: matkę Danuty Mikuły (miała wtedy 15 lat), Janusza Szewczyka (miał 11) i Marię Znojkiewicz (była wtedy niemowlęciem). W Montrealu mieszka zapewne jeszcze sporo ludzi dobrze pamiętających Powstanie Warszawskie - ja natomiast miałem okazję rozmawiać tylko z kilkoma starszymi paniami, które czynnie brały w nim udział - oto one: Krystyna Missala (poradziła mi skontaktować się z Panią Tomirą), Halina Hofman, Anna Porowska oraz Maria Wolska, która była już gościem wieczoru SWN w 2009.


Kajetan Bieniecki i Tomira Swinarska-Bieniecka

Przez kolejnych 20 minut Pani Swinarska przeczytała swoje wspomnienia z okresu Powstania Warszawskiego. Zdecydowała, że taki sposób będzie lepszy od odpowiadania na zadawane Jej przeze mnie pytania. Należy dodać, że czytała bez okularów – tak samo zresztą, jak Jej mąż, Kajetan Bieniecki, który potem przeczytał urywek książki Stanisława Koszutskiego pt. „Wspomnienia z różnych pobojowisk” (oba wystąpienia zamieszczone są powyżej). Czytał, stojąc – a kartki miał rozłożone na składanym stojaku. Pan Bieniecki, autor czterech książek o lotnictwie okresu ostatniej wojny, gościł już w SWN w 2011.


Od lewej: Edward Hercun, Ewa Bieniecka, Tomira Swinarska-Bieniecka, Kajetan Bieniecki

Po kilku pytaniach z sali przeszliśmy do następnego punktu dzisiejszego programu. Paweł Tarnowski, który z żoną Jolantą dwa miesiące temu wydał książkę w języku angielskim pt. „The Future Will Tell” - „Przyszłość Pokaże” – Wspomnienia - specjalnie przyjechał do nas z Ottawy, aby ją zaprezentować. Nieżyjąca już autorka książki, Maria Tarnowska, która w czasie wojny znała Tomirę, odegrała ważną rolę w Powstaniu Warszawskim i w detalu opowiada swoje przeżycia.


Jerzy Adamuszek i Paweł Tarnowski

I nadeszła pora na wspólnie śpiewanie. Na ekranie były wyświetlane teksty piosenek, a na fortepianie akompaniował nam Jacek Bacz (również gość wieczoru SWN 2014, autor książek o tematyce filozoficzno-teologicznej). Pan Jacek do paru piosenek zrobił krótki komentarz (historia piosenki i kilka słów o autorze lub kompozytorze). Oto tytuły, które z wielkim zaangażowaniem śpiewaliśmy wszyscy: Warszawianka, Serce w plecaku, Hej chłopcy, bagnet na broń, Deszcz jesienny deszcz, Rozszumiały się wierzby, Marsz Mokotowa, Pałacyk Michla, Piosenka o mojej Warszawie.


Od lewej: Jerzy Adamuszek, Tomira Swinarska-Bieniecka, Kajetan Bieniecki, Jacek Bacz

Bohaterka dzisiejszego wieczoru otrzymała piękne kwiaty od swojego męża, Kajetana Bienieckiego. W przygotowaniu części recepcyjnej pomogła Ela Adaszkiewicz (herbatniki i herbatę przyniósł pan Bieniecki).
Być może niektórzy z sali oczekiwali więcej informacji odnośnie samego Powstania Warszawskiego. Temat ten jest ciągle żywy - szczególnie w ostatnich latach. Ukazało się, bowiem, szereg publikacji; książki i artykuły, których autorami są znani polscy historycy i dziennikarze. Większość z nich krytykuje samą decyzję rozpoczęcia Powstania. Czytając niektóre pozycje, zauważyłem jednak zbyt małe potępienie Niemców i Rosjan. Rosjan, którzy byli koalicjantami naszych koalicjantów - czyli, według logiki wojennej, byli zobligowani pomóc każdej sile - w tym Powstańcom Warszawskim – walczącej z hitlerowskim najeźdźcą. Wszyscy wiemy, że tego celowo nie zrobili. Oto kilka danych liczbowych z tych tragicznych dla naszej Stolicy i dla naszej Ojczyzny 63 dni: 16 tys. zabitych, 20 tys. rannych, 15 tys. wziętych do niewoli, zginęło około 200 tys. cywilów, prawie cała lewobrzeżna Warszawa została zburzona.
 

Jerzy Adamuszek
 

Zdjęcia: Maria Jakóbiec
Multimedia: Barbara i Jacek Bacz
Spotkanie filmowała Ewa Snarska





 













 

 

 


 

 
 

  
 
 
 
 
 
Copyright © 2007 - Są Wśród Nas. All Rights Reserved.