Jerzy Kiełczewski

- więziony ponad 5 lat w KL Dachau, pierwszy polski  lekarz dentysta w Montrealu.

Ilustracja muzyczna: Nadia Monczak – skrzypce i Steven Massicotte - fortepian.

Spotkanie prowadził Jerzy Adamuszek.

8 grudnia 2011 (czwartek), godz. 19:00

 

Jerzy Kiełczewski urodził się w 1923 roku w Kowlu na Wołyniu (65 km na wschód od Bugu). W 1935 rodzina przeprowadziła się do Poznania, gdzie młody Jerzy uczęszczał do Gimnazjum im. Karola Marcinkowskiego. Tam we wrześniu 1939 zastał Go wybuch II Wojny Światowej. W marcu 1940 wstąpił do Zwiazku Walki Zbrojnej. Miesiąc później został aresztowany przez gestapo (Fort VII – Poznań) i wywieziony do KL Dachau, do ciężkiej pracy fizycznej. Za wstawiennictwem księdza Franciszka Okroja, przeniesiono Jerzego do rewiru, czyli obozowego szpitala. Tam nawiązał wspópracę z księdzem A. Banaszakiem; pomagał innym więźniom, przynosząc im lekarstwa, jedzenie i inne niezbędne rzeczy.

 

Jerzy Kiełczewski

W 1942 grupę więźniów, z Jerzym, przetransportowano do KL Natzweiler w Alzacji, a Jego przydzielono francuskim lekarzom, jako pomocnika. Swoim działaniem wyróżniał się spośród kolegów i tak się złożyło, że przy sprzyjającej okazji uratował życie jednemu z francuskich więźniów. Za ten wyczyn Rząd Francuski przyznał Mu Srebrny Medal Wdzięczności.


Nadia Monczak

Po wylądowaniu wojsk alianckich w Normandii, obóz Natzweiler został przeniesiony z powrotem do KL Dachau. W grudniu 1944 wybuchła tam epidemia tyfusu. Po miesiącu, grupę więźniów przewieziono do obozu w Ohdruf. W marcu stworzono pieszą kolumnę liczącą kilkaset więźniów i skierowano do Buchenwaldu; nazwano ją później „marszem śmierci”. W kwietniu 1945 żołnierze amerykańscy uwolnili więźniów, a Jerzy zaciągnął się do US Army i przez kolejnych pięć miesięcy w niej służył.

Steven Massicotte

Jesienią 1945 wyjechał do Francji; maturę zdał w Houilles, w Grenoble po otrzymaniu stypendium wojskowego uczęszczał na tzw. przygotowawcze studia medyczne, a potem już w Paryżu studiował stomatologię.
W 1951 roku przybył do Kanady. Po nostryfikacji dyplomu na Université de Montréal w 1959, lekarz Jerzy Kiełczewski otworzył prywatną praktykę dentystyczną. Był jednym z pierwszych polskich dentystów w Montrealu. Oprócz prowadzenia swojego gabinetu, pracował również w Polskim Instytucie Dobroczynności im. Marie-Curie Skłodowskiej. Swój zawód lekarza dentysty wykonywał do 1988 roku.

Od lewej: córki p. Jerzego, Teresa, Grażyna, wnuk Michał, Jerzy Kiełczewski i Jego żona, Danuta

Pana Jerzego spotkałem w drugiej połowie lat 80 w Prevost (60 km na północ od Montrealu), w Jego letnim domku. Tak sie składa, że córka p. Kiełczewskiego, Grażyna, wyszła za mąż za mojego kolegę ze studiów, Andrzeja Szwarca. Naszym wspólnym kompanem do wspominania dawnych, ciekawych czasów z najsłynniejszego w Polsce akademika „Żaczek”, jest znany działacz polonijny w Montrealu, Janusz Mazur. Właśnie on zarekomendował mi pana Jerzego na „Gościa Wieczoru”, deklarując swoją gotowość do współpracy przy organizacji spotkania.

W Prevost poznałem tylko ogólnie historię wojenną bohatera dzisiejszego wieczoru, jedynego żyjącego Polaka w Montrealu, który całą wojnę był więziony w obozach KL na terenie III Rzeszy (wspomnienia wojenne - poniżej). Zafascynowała mnie rownież znajomość języka polskiego Jego dzieci. Najbardziej znam Grażynę, która pracuje od wielu lat w Instytucie Dobroczynności na ul. Belanger. Jej znajomość polskiego sprawia wrażenie, jakby w Polsce chodziła do szkoły. O czym to świadczy? O tym, że dzieci były wychowane w „polskim domu” nasiąkniętym szlachetnym patriotyzmem. Patriotyzm, który przechodził z pokolenia na pokolenie, zarówno po stronie rodziny matki jak i ojca. Prawdę mówiąc, nie ma się czemu dziwić - matka , Magdalena Jaklicz, była córką genarała Józefa Jaklicza. Tworzyła w domu atmosferę taką, w jakiej sama była wychowana. A ojciec – Jerzy Kiełczewski – został przecież wywieziony do obozu koncentracyjnego tylko dlatego, że nie zgadzał sie z najeźdźcą niemieckim.

Spotkanie rozpocząłem krótkim przypomnieniem sylwetki zmarłego 6 grudnia w Instytucie Dobroczynności, Bogdana Wileckiego, znanego nam wszystkim działacza społecznego. O Jego działalności piszę na stronie www.sawsrodnas.ca (kliknąć „Spotkania Podróżnicze”. Nagłe odejście pana Bogdana uczciliśmy symbliczną minutą ciszy.

Dzisiejszą „ilustrację muzyczną” spotkania miały wypełnić utwory młodej, znanej już w Montrealu skrzypaczki, Nadii Monczak (córka skrzypka, Mariusza Monczaka). Pani Nadia studiuje na Universite de Montreal, ale każdego roku przebywa kilka miesięcy w Europie, gdzie koncertuje i bierze udział w konkursach mistrzowskich. Na dzisiejszy wieczór poprosiła kolegę, Stevena Massicotte, aby jej akompaniował na fortepianie. Okazało się, że na przywitanie Nadia zagrała solo Sonatę na skrzypce, Johanna Sebastiana Bacha g-moll / cz. Adagio. Po dwudziestu minutach wysłuchaliśmy w wykonaniu Stevena, Sonaty na fortepian solo c-moll op. 111 / cz. Maestoso – Allegro con brio ed appassionato Ludwiga van Beethovena. W kolejnym „przerywniku muzycznym” oboje zagrali prawie dziecięciominutową Sonatę na skrzypce i fortepian Beethovena, c-moll op. 30 I cz. Allegro con brio. utwór Bacha. Tuż przed oficjanym zakończeniem, Steven wykonał Preludium na fortepian J. S. Bacha/.

Pan Kiełczewski kilka razy gościł w montrealskich szkołach średnich, opowiadając modzieży o Swoich przeżyciach wojennych. Edukacja w Ameryce Płn. (nie tylko w szkołach) ma wiele do życzenia. Jeżeli przywołuje sie hasło „obozy koncentracyjne” – automatycznie dodaje się naród żydowski, co może się kojarzyć, że to jedyne ofiary. Za mało przypomina się o inych narodach i o planowej eksterminacji polskiego narodu, rozpoczynając od inteligencji i księży, którzy byli masowo wywożeni do obozów koncentracyjnych. O tym Jerzy Kiełczyński rownież mówi w Swoich wspomnieniach z czasów wojny.

Po głównej części spotkania, w której pan Kiełczewski opowiadał o swoim życiu w czasie wojny, mieliśmy okazję zobaczyć na dużym ekranie zachowaną dokumentację obozową. Były też zdjęcia dyplomów, odznaczeń i zdjęcia z lat 50. Przygotowała to wszystko i obsługiwała rzutnik multimedialny, Jego córka, Teresa.

Końcową część spotkania pan Jerzy poświęcił swojej praktyce dentystycznej w Montrealu, przypominjąc również ciekawsze i zabawne historie. Było też kilka pytań i komentarzy z sali. Zabrali głos: Stefan Horny, kolega - lekarz z Instytutu Dobroczynności , Kajetan Bieniecki - Jego kolega i pacjent jeszcze z lat 50, Zofia Berdych - bardzo dobra znajoma i Witold Anders - wnuk gen. Władysława Andersa.

Na zakończenie, przy tradycyjnych „Sto lat”, pani konsul Adela Chmielarz wręczyła wiązankę kwiatów „Gościowi Wieczoru”, a ja naszym muzykom. Tym razem na stole z pączkami i napojami pojawiły się lampki wina, którego sponsorami (bardzo modne ostatnio słowo w Polsce) byli nasz „Gość Wieczoru” i Janusz Mazur.

Z życia prywatnego pana Jerzego. Ma czwórkę dzieci: Krzysztofa, Barbarę, Grażynę i Teresę. Siedmioro wnuków: Michała, Mateusza, Kasię, Zosię, Krzysia, Stefanię i Natalkę. Po śmierci żony, Magdaleny, pan Kiełczewski ożenił się drugi raz z Danutą Krynicką, która również obecna była na spotkaniu.
Jerzy Adamuszek.


Wspomnienia wojenne Jerzego Kiełczewskiego.

Historia mojego życia nie była usłana różami i wolałbym aby nie przydarzyła się komukolwiek. Urodziłem się w 1923 roku w Kowlu na Wołyniu na wschodnich kresach Polski, 65 km na wschód od Bugu. W 1935 roku mojego ojca przeniesiono służbowo do pracy w Poznaniu, stąd i ja zamieszkałem w tym mieście. Uczęszczałem tam do Gimnazjum im. Karola Marcinkowskiego, gdzie uczyłem się m.in. języka niemieckiego i łaciny. W roku 1936, gdy miałem 16 lat, wybuchła II wojna światowa. Hitlerowskie Niemcy zdradziecko zaatakowały Polskę bez wypowiedzenia wojny, bombardując miasta, koleje, mosty. Trzecia Rzesza chciała budować swoją potęge na całe tysiąclecia i potrzebowała tak zwanej przestrzeni życiowej (lebensraumu). Po wkroczeniu Niemców do Poznania ludność została zmuszona do usunięcia wszelkich znaków polskości, nazw ulic, pomników, zabytków. Polacy zmuszeni byli do ustępowania Niemcom miejsca na chodnikach i w tramwajach, gdzie połowa miejsc była przeznaczona ,,nur für Deutsche”.

W takiej tragicznej scenerii jeden z moich kolegów szkolnych zaproponował mi wiosną 1940 roku przystąpienie do organizacji Związek Walki Zbrojnej - formacji powołanej już na jesieni 1939 r. przez szefa polskich sił zbrojnych gen. W. Sikorskiego. Struktura organizacji dzieliła się na grupy 5 osobowe, w których tylko jedna osoba pełniła rolę łacznika z kolejnym ogniwem. Celem organizacji było ratowanie Polski przed zniszczeniem i kradzieżami z rąk okupanta. Nie zdążyłem jeszcze wziąć udziału w żadnej akcji zbrojnej, gdy w miesiąc po wstąpieniu do organizacji w marcu 1940 roku wtargnęło do mnie w nocy Gestapo, dwóch oficerów w czarnych mundurach i dwóch po cywilnemu. Usłyszałem ,,George K... Komm mit!”. Poprzedniej nocy zrobiono to samo z moim kolegą, który wciągnął mnie do ZWZ. Byłem wstrząśnięty tym wydarzeniem, ale nieświadomość co do mojej przyszłości wpływała na moje uspokojenie. Nie wiedziałem co mnie czeka! Najpierw przesłuchanie w areszcie, potem czekanie na korytarzu z twarzą do ściany i około godziny 5-tej nad ranem, gdy przyprowadzili już jakąś część aresztowanych, zaczęli ładować nas wszystkich na ciężarówki. Przewozili nas do VII Fortu w Poznaniu tj. podziemnego więzienia. Dla osób starszych, otyłych i schorowanych wdrapywanie się i zeskakiwanie z ciężarówek stanowiło prawdziwą gehennę, a wszystko odbywało się pod presją krzyku essesmanów ,,schnell, schnell!”. Jako 17-latek nie odczuwałem większego trudu, ale starsi współtowarzysze byli popędzani, kopani, bici karabinami i pałkami. W więzieniu byłem tak zdesperowany, że nie liczyłem ani dni ani tygodn i- nie było mi to w głowie. Ciągle tylko powracało pytanie: co dalej, co będzie dalej? Po jakimś czasie za 10 - 15 dni znów zapędzano nas na ciężarówki w asyście dużej liczby uzbrojonych strażników. Odbywało się to w nocy, aby nikt z pobliskich mieszkańców nie mógł niczego zauważyć. Na dworcu załadowano nas w pociąg. Ściśnięci jak śledzie, brudni, bez wody i w bydlęcych wagonach jechaliśmy w nieznane. Nikt nie wiedział dokąd nas wiozą. Przejechaliśmy Chemnitz i Leipzig, ktoś mówił że jedziemy do Dachau do obozu koncentracyjnego. Ale co to miało znaczyć? Za młody jeszcze byłem by zdawać sobie sprawę co znaczy slowo ,,obóz koncentracyjny’’ i to w Dachau, gdzieś daleko w Niemczech. Bardziej w tym czasie interesowała mnie Polska... Po tej ciężkiej podróży zduszeni i wycieńczeni - nie wiem ilu z nas nie przeżyło - na stacji w Dachau znów słychać było tylko krzyki ,,schnell, schnell!” Hitlerowcy kazali wyskakiwać z pociągu, tworzyć kolumny i szybkimi krokami pędzić do obozu, gdzie na bramie widniał napis ,,Arbeit macht frei”. Nie wiedziałem wówczas, że miało to oznaczać przejście z pracy do wiecznej wolności czyli śmierci.

Konzentrationslager Dachau położony na północ od Monachium założony został decyzją H. Himmlera w 1933 roku, a celem jego było izolowanie politycznych przeciwników reżimu hitlerowskiego, duchownych i Żydów. Od 1938 r. szkolono tam członków załóg innych niemieckich obozów koncentracyjnych. Część przeznaczona dla więzniów znajdowała sie w barakach. W czasie wojny przetrzymywano tam do 16 tysięcy więzniów, w tym największą grupę stanowili Polacy. Istniała tam ściana, pod którą roztrzeliwano więzniów oraz ,,bunkier”- miejsce krwawych przesłuchań i stosowania dotkliwych kar.

Po przybyciu do obozu zatrzymano nas przed jakimiś zabudowaniami, rozkazano rozbierać się i maszerować na strzyżenie i do łaźni. Po wyjściu innymi drzwiami zgrupowani w kolumny staliśmy nadzy, a był to kwiecień, i czekaliśmy na uniformy więzienne. Dostaliśmy pasiaki z czerwonym trójkątem (znak więźnia politycznego), literą P (tzn. Polak) i numerem (miałem nr. 5115). Zaprowadzono nas następnie na baraki, już bez asysty SS-manów, ale w towarzystwie kapów z kijami. Mieliśmy tam odbyć kwarantannę w izolacji od innych więzniów, aby nie zarazić ich jakimiś chorobami. Po 4-6 tygodniach kwarantanny miała miejsce selekcja do prac obozowych. Szewcy, krawcy i kucharze dostali zajęcie pod dachem, a ja jako uczeń podałem się za robotnika. Byli też nauczyciele, inżynierowie, muzycy, ale ich skierowano do ciężkich prac fizycznych. Moja praca rozpoczęła się od sprzątania placu apelowego (appel platz), gdzie codziennie odbywało się dokładne liczenie więźniów rano i wieczorem (8-10 tysięcy). Kilka dni pózniej wraz z nieprzydzielonymi, kazano mi ładować na wóz ciężkie worki z cementem, których nie mogłem unieść, za co byłem bity oraz musiałem ładować i rozładowywać żwir i piach. Odbywało się to całymi dniami od rana do zmierzchu przy krzykach kapo ,,schnell, schnell!”. Słaniając się na nogach resztkami sił starałem sie dotrwać do posiłku lub przerwy, czując się jak zwierzę pociągowe. Posiłek składał się z zupy z brukwi - i tak przez całe 2 lata - w kółko to samo. Później dostałem się na plantację. Praca była lżejsza, ale na słocie lub deszczu w tym samym mokrym uniformie. A gdy rozpoczęto w pobliżu budowę ulicy (strassen-bau) przyszło mi znów ładować piasek na taczki lub dostarczać kamienie dla kamieniarzy, którzy układali nawierzchnie. Z wycieńczenia zacząłem upadać. Ciągłe poganianie, bicie i krzyki kapo były nie do zniesienia. Aż pewnego dnia zwołano na plac wszystkich więzniów w asyście oficerów SS i lekarzy. Kazano rozbierać się wszystkim i oznajmiono przeprowadzenie selekcji na silnych i ,,muzułmanów” tzn. wycieńczonych, nie nadających się do pracy. Mnie przydzielono do ,,muzułmanów”, czyli nie nadających sie do pracy i przeznaczonych na ,,rekonwalescencje” w innym obozie. Nie wierzyłem tej propagandzie i osobiście wolałem pozostać w obozie w Dachau. Po dotarciu na Blok, pomocnik tzw. ,,schreiber”, ksiądz Franciszek Okrój wstawiając się za mną, zarekomendował mnie do szpitala obozowego, w żargonie więźniów zwanym rewirem, na naukę pielęgniarstwa u francuskich lekarzy. Był to rok 1942, miałem więc pracę pod dachem, a z rewiru wynosiłem lekarstwa, chleb i inne niezbędne rzeczy do odizolowanej części obozu, gdzie przebywali księża. Tam odnalazłem ks. prefekta A. Banaszaka, którego znałem jeszcze z gimnazjum. Po kilku tygodniach treningu wróciłem na dawny Blok i zostałem zatrudniony w stolarni - ale nie na długo. Będąc praktykantem u francuskich lekarzy, uratowałem wraz z nimi życie francuskiemu więzniowi, przeznaczonemu do egzekucji. Rząd francuski przyznał mi za to po wojnie Srebrny Medal Wdzięczności i nagrodził innymi przywilejami.

W roku 1943 zostałem przeniesiony do obozu w Natzweilen-Struthof w Alzacji. Po drodze skuty kajdanami byłem osadzany przez parę tygodni w kilku więzieniach, m.in. w Norymberdze i Karlsruhe. Był to rok porażki militarnej Niemców pod Stalingradem, ale wojna trwała nadal. Po odniesionych stratach Niemcy potrzebowali rąk do pracy w przemyśle zbrojeniowym, a także lekarzy do opieki nad chorymi więzniami. Obóz w Natzweilen czynny był od 1941 roku i mógł pomieścić do 52 tys. więźniów. Tam spotkałem księdza Witolda Kiedrowskiego (ur. w 1912 r.), gen. brygady WP, Kawalera Legii Honorowej, weterana II wojny światowej. Ta wybitna postać o bogatej historii wojennej odegrała później ważną rolę w okresie ,,Solidarności”, organizując szreg transportów z pomocą dla Polski i opiekując się emigracją polską w Paryżu. Ksiądz Kiedrowski był honorowym prezesem Stowarzyszenia Polskich Kombatantów w Paryżu.

Po wylądowaniu Amerykanów w Normandii w 1944 roku, obóz w Natzweiler został z powrotem ewakuowany do Dachau z powodu zbliżającego się frontu wojsk alianckich. Zresztą w listopadzie tegoż roku został on wyzwolony przez Amerykanów. Gdy znalazłem się z powrotem w Dachau, w grudniu 1944 roku wybuchła epidemia tyfusu. Po miesiącu grupę więźniów, w tym mnie, przeniesiono do obozu Ohdruf w Turyngii. Był to tajny obóz wchodzący w skład obozu Dora. Wraz z kilkoma innymi więźniami zostałem przydzielony do pracy w koszarach SS. Na kilka tygodni przed amerykańską ofensywą zostałem wypędzony z Ohrdruf do Buchenwaldu, maszerując kilkadziesiąt kilometrów w ,,marszu śmierci”. Ostatnie tygodnie obozowej gehenny przeżyłem w obozie zagłady w Buchenwaldzie.

Był kwiecień 1945 roku. Zbliżał się front armii generała Pattona. Samolot obserwator badał sytuację, lecąc nisko nad ziemią. Strażnicy SS zniknęli z wież obozowych. Ktoś wyłączył prąd, okalające obóz druty zostały przecięte. Morze więźniów (było nas ok. 40 tys.) wypłynęło na zewnątrz, by witać zbliżające się czołgi przykryte kurzem. Na nich pokryci kurzem amerykańscy żołnierze, nasi wybawiciele rzucający nam papierosy, gumy do żucia, czekolady. Nawoływali oni do ostrożności, bo na poboczach drogi mogli być ukryci SS-mani i strzelać, więc bezpieczeństwo nie było całkowite. Nastała wolność, magazyny z żywnością zostały otwarte. Wygłodzeni więźniowie zaczęli chorować z przejedzenia. Po dwóch dniach euforii, bałaganu i zemsty na SS-manach Amerykanie zaczęli wprowadzać dyscyplinę. Jakiś polski oficer zaproponował nam młodym, wstąpienie do armii USA. Jako polska kompania wartownicza mieliśmy pilnować magazynów z mundurami, zapasami broni etc. Dostaliśmy mundury, jedzenie, papierosy, jeepy, samochody. W US Army służyłem 5 miesięcy. Polski lekarz porucznik Suchy, zresztą z Poznania, pożyczył mi 1000 franków francuskich na wyjazd do Francji, abym mógł tam zrobić maturę i rozpocząć studia. Jesienią 1945 roku wyjechałem do Francji. Będąc w Paryżu odwiedziłem więźnia, któremu wraz z lekarzami francuskimi uratowałem życie. Okazało się, że to arystokrata, człowiek zamożny, który chciał mnie ,,adoptować”, opłacać moje studia. Nie było jednak w mojej naturze czuć się biednym i upokorzonym Polakiem i to bez znajomości języka. Udałem się więc do Polskiego Czerwonego Krzyża, który pomógł mi ukończyć maturę w Houilles. Później Polska Misja Wojskowa w Paryżu otoczyła nade mną opiekę, przyznając mi stypendium wojskowe, dzięki czemu mogłem wstąpić na przygotowawcze studia medyczne w Grenoble. Następnie znalazłem się w Paryżu na studiach stomatologicznych. Ksiądz A. Banaszak, który był tam rektorem seminarium zakwaterował mnie w seminarium na czas studiów. Był to z jego strony wyraz wdzięczności za odwagę, jaką wykazałem w Dachau, pomagając księżom. Studia stomatologiczne ukończyłem w 1951 roku i w tymże roku udałem się statkiem amerykańskim ,,Liberty” na emigrację do Kanady. Tu rozpoczął się kolejny etap mojego życia. Aby pracować w swoim zawodzie, musiałem nostryfikować dyplom. Byłem pierwszym polskim dentystą w Montrealu.


* * *

 



Konsul Adela Chmielarz wręcza wiązankę Jerzemu Kielczewskiemu
 
 

Od lewej: Steven Massicotte, Nadia Monczak, Jerzy Adamuszek, Jerzy Kiełczewski, Janusz Mazur.


Stefan Horny (lekarz) , Grażyna Kiełczewska  - oboje pracują w Instytucie Dobroczynności i Jerzy Kiełczewski

(pracował tam przez dlugie lata)




"Gość Wieczoru" z żoną, córkami i przyjaciółmi

 

Zdjęcia: Maria Jakóbiec.
Multimedia: Teresa Kiełczewska.
Spotkanie filmował Paweł Ludera.
Janusz Mazur współpracował przy organizacji spotkania.

 


 

 
 

  
 
 
 
 
 
Copyright © 2007 - Są Wśród Nas. All Rights Reserved.